![]() |
Rozdział III - Zły nekromanta
Rozdział III
Słyszeliśmy nadciągające kroki. Niewiedzieliśmy co robić. Żaden z nas niemiał zbroi. Jedyne co miałem był krótki miecz. - Schowajcie się za biórko! Pobiegli za biurko strażnika a ja za nimi. Kiedy strażnik wrzedł do pomieszczenia nawet niezauważył że cele są otwarte. Przykucną przy ścianie, zamkną oczy i zasną. My prygotowani do obrony poczuliśmy się zirytowani. Związałem go liną znalezioną w szufladzie biurka poczym szybko wyszliśmy z wiezienia. - Do widzenia wam przyjaciele! Może jeszcze kiedyś się spotkamy! Odpowiedzieli na pożegnanie. Krasnolud poszedł do karczmy napić się piwa natomiast elf poszedł do sklepu dla łuczników. Niewiedziałem co robić. Tęskniłem za mamą i dziadkiem. Pierwsze kroki skierowałem do portu. Wielu marynarzy bało się płynąć na wyspę po ostatnich wydarzeniach. Tylko jeden z nich chciał ale żadał za podróż majątek którego nieposiadałem. Poszedłem do karczmy wszystko obmyślić. Już z daleka widać było że w karczmie jet jakaś bujka.Podeszłem i zobaczyłem że w środku karczmy jest nekromanta! Odwróciłem się i zaczołem biec i zastanawiać się: ,,Jak król Tibianus III mógł pozwolić by nekromanta był w jego mieście? A demon na Rookgaardzie? Co to wrzystko znaczy?'' Nagle przypomniałem sobie że krasnolud miał pić piwo w karczmie. Na pewno jeszcze tam jest! Chwyciłem za miecz i zaczołem biec w strone karczmy by go uratować. Wbiegłem do budynku. Nekromanta trzymał pijanego krasnoluda i miał właśnie zadać cios który by go zgładził. Niemyśłąc wiele wyciągnąłem miecz pchnąłem nim prosto w sługe ciemności. Zawył i uderzył mnie czymś co wygłądało jak pałka z czaszką na końcu. Złamał mi lewą ręke. Przekręciłem mieczem i jednym ciosem odrąbałem nim głowę. Krasnolud upadł na ziemię. - Ty uratowałeś mi życie! Wzamian za to pomoge dostać ci się na tą wyspę z której pochodzisz! Mam brata który pracuje jako tratwiarz* w podziemiach mojego miasta. Chętnie ci pomoże! - Dziękuję - mruknołem przeszukując trupa nekromanty. Znalazłem w nim dziwny zwój. Był napisany językiem elfów. - Akurat znam jednego elfa który pomoże mi to przetłumaczyć - pomyślałem poczym uśmiechnołem się. Znalazłem równierz w nekromancie dziwną pałkę którą mógłbym sprzedać. - Czas znaleść naszego elfa! - rzekłem poczym razem z krasnaludem wyszliśmy z karczmy. C.D.N. * - niewiem czy takie słowo istnieje ale innego znaleść niemogłem |
Cytuj:
|
Rozdział IV
@up po pierwsze to z polaka orłem nie jestem =] oki lecimy
Rozdział IV Wychodziliśmy z karczmy ale zamin wyszliśmy zatrzymał nas właściciel karczmy i powiedział że za ocalenie jego interesu możemy spać tu za darmo. - Potem poszukamy elfa narazie prześpijmy się - powiedziałem do kranoluda. - Zgoda, ale najpierw napijmy się! Jak powiedział tak zrobiliśmy. Piliśmy wino i piwo do późnej nocy. Każdy który był w karczmie podczas walki z nekromantą stawiał nam kolejkę i toast. Wkońcu poszliśmy spać. Tej nocy znowu miałem wizję. Widziałem pomieszczenie w którym były trzy demony i trzech podrużników. Na jednej z twarzy widziałem siebie. Atakowałem jednego z demonów. Wizja się skończyła. Widziałem tylko że w moim życiu darzy się jeszcze niejedna przygoda. Rano razem z krasnoludem mieliśmy ogromnego kaca. - Muszę wyjść na spacer się przewietrzyć - powiedziałem. - Dobrze ale wracaj niedługo. Musimy znaleść tego elfa - odrzekł. Na ulicach Thaisu coś się działo. Wszędzie byłi żołnierze. Matki rzem z dzićmi niewychodzili z domu. Nieliczni mężczyźni stali przed domami i patrzyli. Nagle zobaczyłem że jakiś dosyć młody chłopak wiesza trzy plakaty na ścianie budynku. Podeszłem do nich. To były listy gończe za mną, krasnoludem i elfem! Szybko zakryłem twarz kapturem i wycofałem się do karczmy. Wszedłem do pokoju. - Musimy uciekać z thaisu! Wrzędzie są listy gończe za nami. Znajdziemy elfa i się ewakuujemy. Krasnolud wziął swój słaby topór i powiedział: ,,Gotowy!'' Kiwnąłem głową. Obaj wyszliśmy z karczmy. Wiedzieliśmy że tylko że elf miał mieszkać u swego kuzyna gdzieś na obrzeżach miasta. Poszukiwania trwały do wieczora. Wkońcu znaleźliśmy ten budynek. Mieścił się w małej wiosce o nazwie Greenshore. Weszliśmy do haty. W środku były dwa elfy.Jeden z nich tatychmiast zareagował. - A to są ci moi przyjaciele. Pomogli mi się wydostać z więzienia! Elfy witały się z nami około pięciu minut. Wkońcu dały nam mówić: - Przepraszamy że przeszkadzamy ale musicie nam pomóc. Dałem im zwój z nekromanty. Elfy spojrzały na niego. Ich miny zrobiły się niespokojne. - Dajcie nam czas na rozszyfrowanie. Jest napisany staro elfickim językiem - odrzekli. Po kilku minutach oświadczyli: - Nie jest to może dokładne ale troche rozszyfrować nam się udało. Brzmi to mniej więcej tak: Kiedyś demony wykuwały swój oręż na wyspie... Pewnego razu jakiś złodziej chciał go ukraść. Popłyną więc na tą wyspę... i pokonał demony. Dotkną najlepszego miecza jaki mieli i nagle... Od tamtej chwili jako demon panuje na wyspie Rookgaard. Raz na 1000 lat demony mogą przybrać postać człowieka. Potrfią zapanować również nad umysłami ludzi i zwierząt. To wyjaśniało by demona na wyspie! muszę wracać cokolwiek się stanie! - pomyślałem. C.D.N. @all Plz no coment o błędach... stresuje mnie to :D |
@Borpol
Na prawde nie chcesz, zebysmy cie poprawiali? Przeciez to nie krytyka. I ty sie ucieszysz jak potem bedzie bezbledne opowiadanko ;] |
@up no może... =]
chwilowo przerywam historię z dwóch powodów: 1) Prawie prócz ciebie i mnie nikt sie niedopisuje 2) Chwilowo niewiem jak zrobić by bohaterowie wrócili na Rook =/ |
@Borpol
Niech sie zrokujom xD @Down Heh... Ale wymysl cos normalnego :P |
...i dalej Rozdział V
Rozdział któryś z kolei...
Wkońcu bohaterowie dedalisię tak długo na ratach aż pojawili się w świątyni na rooku xD ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~ ~~~~~~~~~ Rozdział V - Musimy dostać się na Rookgaard i powstrzymać go! - wrzasnąłem. - JESTEM ZA!!! - ryknął wściekły krasnolud. - Wspominałeś kiedyś że twój kuzyn jest tratwiarzem. Dało by się go namówić by pomógł mi do płynąć na wyspę? - Oczywiście że nie! Nie popłyniesz tam sam. Popłyniemy tam razem - odpowiedział. Wziołem swój plecak, łuk, miecz, dziwną pałkę nekromanty i żywność. - Ruszamy do miasta krasnoludów - powiedziałem - Dziękuję za gościnę elfie. Do wiedzenia wam! Wyszliśmy z chaty. Na dworze lało. Zakryłem glowę kapturem i razem z krasnolude wyszliśmy na zimne, czyste powietrze. Nim przeszliśmy około 100 metrów zobaczyliśmy że ktoś nas goni. Pomyśleliśmy że to jeden ze strażników. Przez deszcz łabo było widać alecz widzieliśmy że ma broń. Z pochwy wyjąłem broń i czekałem na atak. To niebył strażnik to był elf krzyczący: Przyjaciele to ja! Elf Nash'bul! - Co ty tutaj robisz?!? - wrzasnąłem ponieważ ulewa coraz mocniejsza i coraz słabiej słyszeliśmy siebie nawzajem. - Niemogłem was zostawić. Przyda wam się pomoc w pokonaniu tego demona. - Skoro tego chcesz... Witaj! Niemożemy tutaj rozmawiać! Leje coraz bardziej. I tak ja, elf i krasnolud znaleźliśmy jaskinie w której przespaliśmy noc. Następnego dnia doszliśmy do posterunku krasnoludów na moście gdzie mile wzkazały nam dragę do miasta krasnoludów - Kazordoon. Po godzinie wędrówki znaleliśmy się w wąwozie gdzie wg. Dardena było już niedaleko do celu naszej wędrówki. Po dwóch godzinach znaleźliśmy wejście do podziemi gdzie mieści się miasto. W podziemiach gór było mało światła. Nie raz zdarzyło się że wpadliśmy na siebie. Zrobiliśmy postój. Następnego dnia znów ruszyliśmy w drogę. Dopiero pod wieczór ujżeliśmy swiatła Kazordoon. - Choćmy się napić wina i piwa! - krzyknął Darden. - Nie. Musimy jak najszybciej dostać się na Rookagaard. Gdzie mieszka twój kuzyn? - Na zachód. Tam pracuje przez cały dzień i noc. Poprowadze was - odpowiedział ze zmieszaną twarzą. Po pięciu minutach drogi znaleźliśmy małą chatkę przy podziemnej rzece. Niedaleko siedział stary krasnolud z czarną brodą. Darden zaczął biec w jego strone krzycząc: - Kuzynie! To ja Darden! - Ach... To ty! Masz mój kufel piwa który kiedyś wygrałem w zakładzie? - Eeee... oczywiście ale dam go potem. Jest tu ważniejsza sprawa. Powie ci ten człowiek. - Witaj. Nazywam się Morgaroth i pragnę prosić cię o przysługę. Musimy powstrzymać demona. Mieszka on na wyspie zwanej Rookagaard. Czy pomożesz dostać się nam na tę wyspę? - powedziałem i zapytałem. - Oczywiście że pomogę. Wskakujcię na tratwę. Wrzyscy weszliśmy na pokład. - Uwaga odpływamy! Odepchną łudź wielkim kijem od brzegu. Popłyneliśmy z prądem rzeki. Po dwóch dniach żeglugi trafiliśmy na rozgałęzienie. - Musimy podjąć decyzję. Jedna draga prowadzi na wyspę Rookgaard lecz druga niestety prowadzi do olbrzymiego pająka zwanego potocznie The Old Widow - Czarna Wdowa. Jako iż tratwiarz jest lewo ręczny popłyneliśmy w lewo... C.D.N. |
Panie Borpol nie wszyscy potrafia opowiadac tak duzo i tak szybko. Nawet nawet te Twoje opowiadania, jest w nich kilka ciekawych fragmentow.
Podoba mi sie styl niejakiego Alessandro Del Piero, prawie trafia w moj gust <smieje sie> Wlasnie dopracowuje moja kolejna opowiesc i niedlugo ja uslyszycie... A tak na marginesie, ale sie temat rozwinal, kto by pomyslal! |
Nieźle Borpol, ale oni popłyneli na Rook czy do Old Widow? A ja sam sie nie spodziewałem, że jeszcze mnie nikt nie skrytykował za mój tekst. To był mój debiut :P. Najpóźniej w sobote powinien być 2 rozdział :)
@Pan Klocek wg mnie to najciekawszy temat na tym podforum, wiec sie nie dziw, że jest tak popularny ;) |
Rozdział VI
@up & up 2x
Wzruszyłem się dziex :) Rozdział IV Płyneliśmy z prądem rzeki już dwa dni. Zaczeliśmy się obawiać czy niepływamy w kółko. Wrócić niemoglibyśmy ponieważ prąd rzeki nam niepozwalał a prowiant się kończył. Zostało go na najwyżej jeden dzień. - Zaczynam się obawiać że popłyneliśmy w złą stronę. Na Rookgaard powinniśmy doplynąć wczoraj i... - mówił i nagle urwał tratwiarz. - Co się stało? - powiedziałem i nagle z prawej strony zobaczyłem ogromną pajęczynę a naniej trzy trupy. Niedaleko leżała rozbita łódź. Blady strach padł na drużynę i tratwiarza. - Musimy zawrócić w jakikolwiek sposób! - wrzasną przestraszony krasnolud - Zginiemy! - Uspokój się niezginiemy - pocieszałem. - I tak niemożemy już zawrócić powiedział elf. Wrzscy jednocześnie kiwneliśmy głowami. Po dwóch godzinach płynięcia w cieniu pojawiło się ,,coś''. Każdy wiedział co to. Elf wyciągnął swój drewniany łuk, krasnolud swój topór, tratwiarz kij a ja miecz. Oczekiwaliśmy na atak pająka. Zaczeło kroczyć w naszą stronę po skałach z lewej strony. Jeszce jej niewiedzieliśmy. W końcu ujrzeliśmy. To był mały pajączek ecz jego ciń wydawał się wielki. Wrzyscy uspokoili się. W tej amej chwili z lewej strony wyskoczyła Czarna Wdowa. Skoczyła na naszą trawtwę, wydała z siebie dziwny ryk i złapała naszego tratwiarza. Zanim zareagowaliśmy wielki pająk przegryzł go na dwie równe części. - KUZYNIEEEEE!!! - wrzasną z cełej siły krasnolud - NIEDARUJĘ CI!!! ZGINIESZ!!! I rzucił się wymachując swoim toporem w bestie. Ja z elfem za nim. C.D.N... @all To był taki króciutki rozdział żebyście poczuli dreszczyk i poczekali na następny rozdział :) |
Mam nadzieję, że teraz, gdy okolice powoli zaczynają pokrywać się śniegiem, więcej osób zagości do karczmy ;).
|
Wszystkie opowiadania bardzo mi sie podobaly.
Owszem bylo troche bledow i bledzikow oraz powtorzen, ale nie jest zle. I zachecam do dalszej tworczosci! Jak to przyslowie mowi: "Praktyka czyni mistrza". Pzdr, Instanty. |
Magiczna czapka
II Rozdział
Flyn obudził sie w pomieszczeniu które tylko raz widział, kiedy jego ojciec wrócił ranny z polowania. Był to szpital, gdzie ranni mieszkańcy Rookgaardu wędrowali, by zasięgnąć pomocy uzrowiciela Cipfrieda. Było to pomieszczenie gdzie stało szesnaście łóżek, w rzędach, jedne obok drugiego. Niedaleko było biurko Cipfrieda, który notował coś przy swoim biurku. Był to młodzieniec odziany w brązową szate, która oznaczała, że należy do bractwa mnichów. Flyn słyszał historie o tym bractwie, że każdy mnich ma pod opieke jedno miasto, a jeśli czegoś nie dopilnuje to zostaje skazany na wygnanie, gdzie najczęściej przechodzi na złą ścieżke. Flyn czuł sie bardzo dobrze fizycznie, mimo ogromnego wysiłku jaki spotkał go w nocy. Był jednak w bardzo złym stanie psychicznym. Ciągle migotały mi przed oczami straszne obrazy śmierci rodziców. Jego łóżko znajdowało sie najbliżej drzwi i nagle usłyszał rozmowe dwojga ludzi, którzy rozmawali za drzwiami. -Hiyancynthcie! - usłyszał głos Seymoura - Co ty sobie wyobrażasz, uczyć rekrutów takich potężnych czarów! Chcesz żeby król Tibianus zamknoł nas wszystkich w lochu?! -Ja nigdy nie uczyłem nikogo tego czaru! - odparł przerażonym głosem Hiyancynth - Sam używałem go zaledwie kilka razy w życiu, a pozatym to niemożliwe, że chłopiecowi w tak młodym wieku udało sie rzucić te zaklęcie i najbardziej fascynujące jest to, iż było ono tak potężne, że zburzyło cały dom! Nigdy nie widziałem tak potężnej mocy. -Dlatego podejmę decyzje, że w mieście przestanie sie nauczać magii. -Dlaczego? Przecież możemy dalej to rozwijać i spowodować, że chłopiec będzie najpotężniejszym czarownikiem w Tibii -Lub czarnoksiężnikiem Hiyancynthcie. Ja wole nie ryzykować. Magia przestaje obowiązywać na Rookgaardzie, a ty masz sie wynieść z miasta, bo coś czuje, że będziesz chciał dalej nauczać tego chłopca. STRAŻ! Po tej rozmowie Flyn usłyszał krótką szarpanine, lecz po chwili drzwi szpitala otworzyły sie i do środka wkroczył Seymour i kiwnoł głową do Cipfrieda, a ten na ten znak wyszedł bez słowa z komnaty. Seymour był osobą w średnim wieku, lecz wyglądał o jakieś dziesieć lat starzej, może przez to, że prawie cały czas musiał załatwiac różne interesy i miał bardzo mało czasu na odpoczynek. -Jak sie czujesz? - zapytał Seymour -Dobrze - odpowiedział troche niezgodnie z prawdą Flyn -Musisz być załamany z powodu straty rodziców..., ale nie martw sie, zamieszkasz od dzisiaj w Akademi, razem z Yominem. -Jak ja użyłem tej mocy? Musze sie zobaczyć z Hiyancynthem! - krzyknoł Flyn -Niestety Hiyancynth zostaje wygnany z miasta i nikt nie może utrzymywać z nim kontaktów. -Ale ja chce znac odpowiedź skąd ja potrafie robić takie rzeczy, skoro nie miałem wcześniej o tym pojęcia! -Jak dorośniesz to popłyniesz na Mainland i tam jest bardzo dużo uczonych i oni bez problemu odpowiedzą na wszystkie twoje pytania. - powiedział Seymour po czym wyszedł. Nim jednak zamknoł drzwi wrócił Cipfried i chciał mu podać jeden z magicznych napojów Hiyancyntha, gdy jednak Flyn powiedział, że czuje sie bardzo dobrze, mnich bardzo sie zdziwił i ze zmarszczonym czołem zbadał go dokładnie po czym stwierdził, że Flyn nie ma żadnego siniaka, ani stłuczenia. Jest zdrów jak ryba. Po badaniu Cipfried powiedział, że jest wolny i może udać sie do swojego pokoju. Flyn wyszedł ze szpitala i znalazł sie w oświetlonym pochdniami lochu. Niedaleko czekał na niego przerażony Yomin. Flyn opowiedział mu całą historie i po tym opowiadaniu Yomin powiedział: -Ty przynajmniej znałeś swoich rodziców, a ja nawet ich nie widziałem... Flyn chciał tylko jednego. Żeby ten dzień już sie skończył, choć było dopiero południe. Nie miał ochoty wychodzić na rynek, bo wiedział, że będzie odrazu wypytywany przez ludzi o wydarzenia z poprzedniej nocy, a nie miał ochoty przeżywać tego jeszcze raz. Wszedł do pokoju i pierwsze co mu sie rzuciło oczy to namalowany na płutnie spis mieczy, odkrytych na Rookgaardzie, który dostał od Dallheima. Od razu rozpoznał szeroki miecz który mieli napastnicy. Nosił nazwe Carlin Sword. Potem Yomin pokazał mu swój miecz o wyglądu szabli pirackiej o nazwie Sabre, który również był podarkiem od Dallheima kiedy przyszedł z polowania na orki. Tak mijała godzina za godziną, a Yomin opowiadał Flynowi o historii broni na Rookgaardzie. Flyn nigdy nie pomyślał, że może to być takie ciekawe. Kiedy wreszcie w Akademi nastała cisza nocna obaj udali sie do łóżek, lecz Flyn nie mógł zasnąć. Myślał o tym co stało sie dopiero kilkadziesiąt godzin temu, a czuł jakby od tego wydarzenia upłyneły całe lata... W tym rozdziale troche mniej akcji, ale mam nadzieje, że nie jest gorszy od pierwszego ;). Krytyka mile widziana :P |
Cytuj:
Jak chciales... To wszystkie literowki akie znalazlem... Ale opowiadanko bardzo fajne ;) @Prodigy Oups, moj blad ;/ Sorki, pomylka. Pomyslalem sobie, ze biurko sie pisze przez o z kreska ;/ Co nie znaczy, ze nie znam ortografii x( |
Cytuj:
@ADP - Nie szkodzi, że mniej akcji, ważne, żeby przyjemnie się czytało. Jest nieźle, ale chciałbym, żebyś stosował więcej opisów przyrody, sytuacji, emocji - nie żałuj sobie przymiotników i porównań, a opowiadanie na pewno zyska na wartości ;) |
Hehe teraz moja kolej ;) Zabiore sie do pisania opowiadanek :)
|
Rozdział VII & Rozdział VIII
Nie w moim stylu jest w jednym poście pisać dwa rozdziały ale to co wymyśliłem każe właśnie tak zrobić. Jedyne co moge obiecać to to że tak już niebedzie :)
Rozdział VII Jedna wielka armia złożona z z orków, minotaurów i krasnoludów pod przewodnictwem demonów nacierały na małą wieś gdzie ludzie próbowali się bronić. Łucznicy po ukrywali się w domach, za oknami próbując zestrzelić ze swych łuków i kusz jak najwięcej przeciwników. Rycerze na moście próbowali w okopach niepozwolić by armia wkroczyła do wioski. Magowie ukryci za najsilniejszymi rycerzami czarami próbowała rozbić szyki przeciwnika. Druidzi na odległość leczyli reszte rebeliantów. Wioska ta zwie się Rookgaard. Nagle niebo zrobiło się zachmurzone a ziemia zatrzęsła się. Grunt niedaleko armii nieprzyjaciela rozstąpił się. Zrobiła się wielka dziura z której wyszły trzy demony. Pierwszym z nich był Orshabaal - jeden z trzech piekielnych braci. Drugi demon był to Morgaroth - demon po którym odziedziczył imię. Również jeden z braci. A trzecim demonem był... Trzecim demonem byłem ja! C.D.N. Rozdział VIII Otworzyłem oczy. Niepamiętałem co się stało. Jedyne co pamiętałem było uderzenie w moją głowę. Walnęła mnie Czarna Wdowa. Wstałem. Elf i krasnolud ciągle walczyli z bestią. Niemyśląc zbyt wiele sięgnąłem po miecz i pobiegłem pomóc przyjaciołom. Krasnlud jednym silnym machnięciem topora odcią bestii dwie nogi. Poruszała się już z trudem. Stanowiła łatwy cel. Elf strzelił z łuku w plecy besti. W tym samym czasie krasnolud walną ją w tył. Była zdezorintowana. Wykorzystałem to i rzuciłem mieczem prosto w bestie. Niezdążyła się uchylić i miecz odciął jej głowę. Prze chwilę jeszcze się ruszała poczył opadła do wody. - Udało się! - wykrzyknął uradowany elf - Raduj się mości Dardenie. Raduj się! Niestety krasnolud nieodpowiedział. Siedział skulony tyłem na rogu tratwy. Elf podszedł do niego i dotknął jego ramienia. W tej chwili Nash'bul zobaczył co mu jest. Krasnolud siedział i płakał w ręku trzymając kawałek kija tratwiarza. Jego martwego kuzyna. - Zostaw go. Musi sam do siebie dojść - powiedziałem. Elf kiwną głową. Po kilku minutach zobaczyliśmy swiatło na końcu podzimnego tunelu. Powiało chłodem. Było bardzo zimno. W końcu dobiliśmy do brzegu. We trójkę wyszliśmy z tunelu. Wszędzie był śnieg. - To chyba niejest Rookgaard - zasugerowałem - jest teraz lato... Naokoło nas były góry. Żadnego żywego ducha. - Musimy znaleść jakąś jaskinie i rozpalić ogień bo zamarźniemy! - powiedział krasnolud. Wyglądał jaby zapomniał o stracie kuzyna. Zamurowało to elfa i mnie. - Tam! Jest tam jakieś wgłebienie w górze. Może nam służyć za jaskinie. - powiedział Nash'bul. Po kilku chwilach byliśmy już tam i rozpaliliśmy ogień. - Jak ciepło... - powiedział Darden. Na niezamarźniętych ścianach były jakieś dziwne rysunki zwieżąt podobnych do słoni. Różniły się tym że były włochate. po paru krótkich rozmowach ,,Co będziemy robić dalej i jak się udamy na wyspę Rookggard?'' poszliśmy spać ponieważ nic niewymyśleliśmy i było już późno. Rano była wielka burza śnierzna. Zjedliśmy śniadanie już z ostatnich porcji i wtedy to usłyszeliśmy: AAAGHHHHHRRRRR... - ryknął głos tak jakby z góry naprzeciwko. Wyjrzeliśmy i zobaczyliśmy legęde. Człowieka śniegu. Yeti. Wiedzieliśmy że niemamy z nim szans na jego terenie więc cofneliśmy się do jaskini. Na ścianie był napis którego przed chwilą niebylo. Brzmiał on: Witamy na Foldzie... C.D.N. |
Sangor- Rycerz bez skazy
opowiadania będą krótkie bo nikomu nie chce sie czytac długich...
Prolog.. Dzień zmierzał ku końcowi. Zmęczeni rolnicy wracali powoli do swoich domów. We wsi szykowała się wielka zabawa. W końcu tylko raz w roku są żniwa. Zapach świeżego piwa i pieczonej baraniny unosił sie nad stołami. Od wielu lat wszyscy mieszkańcy tej wyspy spotykaja sie przy wspólnym stole. Właśnie w tym dniu wyjaśnia się wszystko: Wybuchają miłości, wybuchają konflikty, ludzie dowiadują się o swoim losie. Właśnie korzystanie z wyroczni jest głównym punktem biesiady Wiele setek lat temu gdy wyspą rządzili jeszcze najemnicy Tibianusa II starano sie wpoić zwyczaje z kontynentu. Budowano pomniki, szkoły, i właśnie wspaniałe wyrocznie.Wyrocznie mówiły ludzią o przyszłości. Miały moc siegania do starozytnych pism.Ich moc musiałabyc jednak ładowana magią. Co jakiś czas przybywał druid i przekazywał część mocy wyroczni.W tych odległych czasach wyrocznie były rozsiane po całej tibii. Jednak III wojna rasowa pogrzebała wszystko. Po raz kolejny wszystkie rasy ruszyły na siebie. Zniszczenia były ogromne. Wojna doprowadziła do tego że aż panowie piekła ruszyli na ziemie. Wiele dobra zostało zniszczone, w tym wyrocznie. Zostało niewiele egdzemplarzy, w tym na tej małej wysepce. Ale ludzie z tibii zapomnieli o wyspie. Moc wyroczni słabła. Dlatego postanowiono otwierać wyrocznie raz do roku. Ceremonie jak zwykle zaczynali mędrcy i starcy. Stuletni Ermet jako mpierwszy włożyć głowę do srebrnej misy i zanurzył ją w zawartej tam cieczy. Po kilku sekundach wyjął głowę i powiedział: -Będe żył jeszcze napewno rok-ucieszył się Coraz więcej osób zaczęło się przewijać przez wyrocznie. Tylko Sangor niechętnie patrzył w stronę wyroczni. Dosiadła się do niego jego miłość, Elyesie - A ty dlaczego nie idziesz?-spytała -To nie dla mnie -Dlaczego? nie chcesz poznać prawdy? -Nie wiem czy to dobrze znać przyszłośc. Nie lepiej brać życie takie jakie jest? -Wiem że sie boisz bo w końcu to pierwszy rok w którym możesz spojrzec w wyrocznie. Chociaż spróbuj -To nie dla mnie -Sangor-nasz bohater usłyszał głos matki-teraz ty -Prosze...-Elyesie nie ustepowała -No dobrze Sangor niesmiało podszedł do wyroczni i powoli włożył głowe. Najpierw ujrzal wirowanie wody którego zaczęło powoli układac się w obraz. Ujrzał rycerza odzianego w magiczną zbroję przed bramą do piekła. Nagle z drugiej strony wybiegł jakby szatan. Wielka kula ognia zaczęła sunąć w stronę rycerza. W pewnym momencie ogień okrył go całkowicie. Gorąco było nie do wytrzymania.Jednak w jednej sekundzie ogień znikł , a czaszka która składała sie na amulet na szyi rycerzyka pękła i rozpadła się na drobne kawałki. Smieć coraz bliżej Sangor szybko wyciągnał głowę z wyroczni i upadł na ziemię. W głowie miał setkę myśli, wiele pytań i nagle strach . OGROMNY STRACH - Co ujrzałeś ?-Spytała matka -To nie może byc prawda-Sangor głośno myslał -CO UJRZAŁEŚ?-Matka donośniej się spytała -matko, Elyesie, ja mam być ... rycerzem w armii Tibianusa!! -Jak to możliwe?, napewno?-Elyesie dopytywała się - Tak to pewne-Sangor odpowiedział -Niech tak sie stanie-powiedział Ermet-Jutro wyruszasz na rook. Ludzie, szykujcie łódź!! -Sprawdzimy czy podołam przeznaczeniu...-pomyślał Sangor szykując łódź Uchhh.... ale sie rozpisałem. A miało byc krótko. No cóż każdemu sie zdarza złapać wene. Prosze o komentarze. Jeśli opowiadanie sie spodoba będzie kontunuacja pozdro |
Sangor- Rycerz bez skazy
Księga pierwsza
Po wielu dniach Sangor w końcu dotarł na rook. Wylądował w świątyni. Uważnie spojrzał na miasteczko. Osada była niewiele większa od jego rodzinego domu. Kilka domów, sklepów, kościół i targowisko. Czy tak wyobrażał sobie tibie? Wyobrażał sobie wielkie miasto, ogromne pola, wiele potworów. Zobaczył ludzi. Z jesiennej mgły wyłoniły się sylwetki kobiety i mężczyzny. Przebiegli szybko koło niego. Spojrzeli nie niego niechętnie. W ich oczach można było dostrzec nienawiść. Witam Cię- Sangor usłyszał głos za plecami. Odwrócił się szybko i ujrzał postać mnicha. -Kim jesteś?-Sangor zapytał -Jestem opiekunem świątyni. Nazywam sie Cipfried-odpowiedział mnich -Sangor -Miło mi-odrzekł Cipfried ciepłym głosem -Skąd przybywasz? - Z zachodnich wysp -Dawno żaden z naszych ludzi nie odwiedzał tych wysp. Po wodach pływają piraci.Bezpiecznie dotarłeś do nas? -Tak-odpowiedział Sangor- Powiedz mi, dlaczego tak wiele słyszałem o waszym królestwie a ujrzałem tylko małą osadę -Po III wojnie rasowej, gdy ludzie zwyciężyli i ocalili królestwo sława tibii rozprzestrzeniła sie po całym świecie-zaczął opowiadać Cipfried.Sangor usiadł na ławeczce i z uwagą słuchał -Tibianus II stał na czele najbogatszego państwa na świecie. Z biegiem czasu kolonie królestwa rozrastały się na wyspy. Powoli osiedlano się na edron, pustynnej wyspie czy w puszczy. Wraz z bogactwem zaczęli przybywać różni złodzieje i bandyci którzy szukali taniego zarobku. Mądry król postanowił wszystkich nowych wysyłać na wyspe.Teraz znajdujemy się właśnie tu i tylko ci co przejdą próbę i nabędą doświadczenia mogą stanąć u Oracle. -rozumiem- odparł Sangor-ale czym jest Oracle -to wyrocznia -wyrocznia?? -Co cię tak zdziwiło Sangor?-spytał mnich -U nas na wyspie też jest wyrocznia -Jak to? Moc druida powinna dawno wygasnąć -Nie wygasła, ponieważ świta otwiera ją raz do roku- odpowiedział Sangor-czy tu też będe zaglądał w przyszłość? -Nie. Oracle wysyła gotowych na bój na kontynent -Rozumiem. Więc kiedy będe gotowy? -Kiedy nabędziesz doświadczenia w walce -Dzięki za wszystko. Chyba będe ruszał. Powiedz mi jeszcze jedno. -Słucham -Dlaczego ludzie są tu tacy nieżyczliwi? -Otóż jak już ci mówiłem przybywa tu coraz więcej bandytów. Ludzie boją się nowych. Nie wiedzą czego się po Tobie spodziewać.-Cipfried ujrzał jak Sangor wstaje-Dozobaczenia młody człowieku. Jeszcze się kiedyś spotkamy Sangor doszedł do centrum miasteczka. Zobaczył wielu ludzi. Kilku rozmawiało ze sobą, inni spóbowali sprzedać swoje towary. Miasteczko powoli cichło, rozmowy coraz bardziej ntoczyły się w sennej atmosferze. -Hej, wędrowcze-Sangora zaczepił pewnien człowiek. Stał w pewnym budynku od którego emanowało ciepło, co zachęciło naszego bohatera do rozmowy z tym człowiekiem -no podejdź, nie skrzywdze Cię-nieznajomy zachęcał do wejścia do środka-Nazywam się Seymour -Miło mi. Jestem Sangor -Mam do Ciebie pewien interes. Nie pożałujesz -O co chodzi? -Otoż mieszkam w tym domu. Razem ze mną mieszka tu jeszcze Amber. Może Ci wynająć łóżko. Zajmuję się dolnymi komnatami więc musze strzec góry i nie moge się ruszyć. Jakby jeszcze nie daj Boże coś ukradli lub inne nieszczęście -Strzeszczaj się czcigodny Seymourze-Sangor nadal był niechetny do nowego znajomego -A więc potrzebuje martwego szczura,najlepiej świeżo martwego -Na coż ci ubity szczur? -Lepiej jak to zachowam dla siebie -Rozumiem. Jednak nie wiem gdzie tego szczura znajdę i co dostanę za jego głowę -Szczury są w kanałach, a za fatyge sypnę złotem. Do tego będziesz miał wpływowego znajomego. Pamiętaj że wiele mogę załatwić -Dobrze zgadzam się na Twoją propozycję -Dziękuje. Czekam Sangor niechętnie opuścił dom Seymoura. Myśl, że będzie musiał zejśc do kanałów i zmierzyć się ze szczurem nie dodawała mu otuchy. Szybkim ruchem zdjął kratkę ściekową i ruszył w dół. Zrobił kilka kroków. Jest. Mały stworek powoli rzesuwał się w jego stonę. Sangor wyciągnął swoją maczuge i zaatakował szczura niegroźnie go raniąć. Bestia nie przebierała w środkach. Ostre i brudne zęby wbiły się w ramię naszego bohatera. Sangor zawył z bólu. Zakręciło mu się w głowie. Odruchowo szybkim ruchem uderzył szczura w twarz. Bestia upadła bez ruchu na ziemię. Sangor ocknął się. Ujrzał swoje ramię w którym nadal tkwiły dwa kły odrażającego potwora. Jednak we mgle ujrazł czerwone z wściekłości oczy innych szurów które biegły do niego. Szybko zapakował do torby pokonanego potwora i uciekł po drabinie w górę. Stracił dużo krwi. Mocno osłabiony dotarł do Seymoura -Boże gromowładny-krzyknął Seymour gdy go ujrzał- Nieźle Cię pocharatały. Zaraz biegnij do Cipfrieda. On Cię uleczy. Masz szczura dla mnie? -Tak-Sangor wyciągnął ciało z worka-należy mi się zapłata -Ależ oczywiście-Seymour wyciągnął z sakiewki kilka złotych monet i wręczył Sangorowi-Powinno wystarczyć. -Czy teraz możemy porozmawiać?-Sangor zapytał -Tak , tylko zaraz Cię odprowadzę do Cipfrieda. Trzeba sie pozbyć kłów. Ale widzę że chcesz się czegoś dowiedzieć. Więc pytaj. -Jak jest na kontynencie? -Szczerze? -Tak -Okropnie -Dlaczego? -Ponieważ lada dzień wybuchnie IV wojna rasowa. Orki urosły w siłę. Ich ataki na stolicę są coraz silniejsze. Również Elfy, kiedyś sojusnicy ludzi atakują miasta. Nowy król nie panuję nad tym. Coraz więcej osób ucieka z armii. Wygnańcy z armii stworzyli własną osadę. Nieudolne metody rządzenia spowodowały że nawet na tą małą wysepkę wdarły się różne rasy. -Jak to? Cipfried mówił że nie jest tak tragicznie. Co prawda wspominał o bandytach i złodziejach ale wspominał o koloniach. -Cipfried jest na utrzymaniu u króla. Gdyby nie dostawy żywności dawno by uarł z głodu. Ja jestem samowystarczalny to Ci mówie prawde. A do tych koloni... te kolonie to też jedna wielka porażka porażka. Darashia to tylko pustynia, Port Hope nie może wydobywać złota i wysyłać drzewa bo nowoodkryte rasybplądrują magazyny. Najgorzej sprawy wyglądają na edron. W trakcie kopania w kopalni natknięto się na BRAMY PIEKŁA! Ludzie po raz kolejny otworzyli demonom droge zniszczenia. Dobrze ci radze. Zostań na tej wyspie unikniesz wielu cierpień Rozmowa z Seymourem rozwiała myśli o bohaterskiej przyszłości Sangora. Pojawiły się watpliwości. A może on dobrze mówi, a może na kontynencie nie jest tak źle, a może... Licze na więcej opowiadań bo wszystkie poprzednie mi się bardzo podobały. Komentarze i krytyka pod adresem moich opowiadań mile widziana. Czekam na konttnuacje historii innych użytkowiników pozdro |
Po drugiej stronie piekła
To teraz moja kolej. Będę spamował, tzn. postował po jednej części (w sumie siedem).
|
Rozdział IX
Rozdział IX
Król Tibianus III obdził się w nocy gorący i spocony. Po połowie minuty weszła jego uzdrowicielka. - Czy coś się stało o panie? Czy mam wezwać wykwalifikowanych druidów? - Nie trzeba... Przyślij mi tu natychmiast dowódce królewskich paladynów. - Dobrze panie. Po dziesięciu minutach przyszedł dowódca. - Wzywałeś mnie panie? - Tak... Czuję że nadchodzi koniec... Wyślij swojego najlepszego paladyna do miasta Carlin. Prosze oto list który muszą dostarczyć królowej Eleonorze. Proszę pospiesz się. Czuję że zbliża się wojna z której tylko najlepsza rasa przeżyje. - Rozkaz! Dowódca wyszedł z komnaty. Król Tibianus III przez chwilę patrzył się na ściane poczym wziął kawałek mięsa, ugryzł go i poszedł spać. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Burza śnierzna kończyła się a elf i krasnolud przygotowywali śniadanie z ostatnich resztek prowiantu. Tej nocy przyjnił mi się dom. Tęskniłem za starą matką i jeszcze starszym dziadkiem. W śnie zapolowałem na jelenie, przyniosłem prowiant do domu gdzie przy starych świecach zjedliśmy kolację. W oku zakręciła mi się łza. Razem z elfem i krasnoludem zjedliśmy śniadanie. - Idę zapolować. Trzeba wreszcie zdobyć coś do jedzenia - powiedziałem wesoło próbując ukryż tęsknote za domem. - Pójdziemy z tobą i... - zaczął krasnolud ale elf przerwał mu spojrzał się złowrogo na niego jakby wiedział co czuję. Wyszedłem z jakskini. Na dworze było bardzo zimno. Zaczołem oddalać się od jakini. Nagle gdzieś około dwustu metrów odemnie pojawił się niedźwiedź polarny. Wciągnąłem łuk i wystrzeliłem trzy strzały. Z ogromnął prędkością poleciały w stronę niedźwiedzia ale wrzystkie przez niego przeleciały. Pomyślałem że mi się coś przewidziało lecz gdy odbiegłem niebyło niedźwiedzia tylko same jego kości. Były już przegniłe. Nagle niewiadomo z kąd rozpoczeła się burza śnieżna. Z jednej strony pojawiły się wielkie niebieskie oczy zaś z drugiej czerwone oczy. Niestety przez burzę śnieżną niewiedziałem kto to. Byłem odwrócony do niebieskich oczu. Z tyłu usłyszałem głos. - Może jednego z nas pokonałeś ale niepokonasz NAS! - powiedziały czerwone oczy. Nagle naokoło mnie pojawiło się wiele czerowny oczu. Strach przegnałem z mojego umysłu i wyciągnąłem miecz. Rzuciłem się na nich. Przewaliłem jednego. To był nekromanta. Już miałem zadać cios ostateczny gdy nagle ciało zamieniło się w kupę kości. To samo stao się z resztą nekromantów. Na polu bitwy zostały tylko wilkie niebieskie oczy. Skoczyłem nanie i podczas bardzo krótkiego lotu zbaczyłem. To był Yeti lecz nim doleciałemzamienił się z śnieg i wiatr zwiał go na wiele mil stąd. - Co się tu dzieje...? - powiedziałem. Nagle zrobiło mi się słabo i runąłem na śnieg. Zemdlałem. Obudziałem się w domu. - Witaj synu - powiedziała moja matka. Osłupiałem. - Co ja tu robię? - pomyślałem. Obejrzałem się. Za mną siedział dziadek palący fajkę. Zakręcio mi się w głowię. Siedziałem na łóżku. Wstałem i wyjrzałem przez okno. Na dworze było wczesne lato. Dzieci z miasta bawiły się na trawie a starszy ludzie spacerowali po lesie. Wyszedłem z domu i skierowałem się do miasta. W mieście ludzie witali mnie i kłaniali się nisko. Byłem podekscytowany ponieważ ludzie racej w mieście nielubili mnie. Poszedłem do świątyni. Jak zwykle siedział w niej Cipfried. - Witaj - powiedziałem - mnich odkręcił się do mnie. Jego twarz była demona. Upadłem przestraszony. Demon nachylił się nademnie. Nagle obudziałem się... No właśnie gdzie? C.D.N. Jeśli komukolwiek spodobała się moja opowieśc no to... :) |
Rozdział IX
Czy chcecie bym kontynuował opowieść?
|
Po drugiej stronie piekła
Co się dzieje z Panem Klockiem? Odgrażał się, że wkrótce usłyszymy kolejną jego opowieść.
@Borpol: Chcemy, jak najbardziej! Po to właśnie jest ten temat. To teraz ja. Część 2/7.
|
Po drugiej stronie piekła
|
Po drugiej stronie piekła
|
wszysktie opowiadania cool. Borpol pytałeś się czy pisać dalej.
Odp: pisz dalej bo ciekawie sie robi ;) P.S piszcie więcej komentarzy |
Prolog
-Nie! Nie zginę!!! Moja siła jest zbyt wielka!!! I znowu poczuł ból. Rycerz zamachnął się i wbił ostrze miecza w brzuch wielkiej, krwistoczerwonej bestii. Zamknął oczy, i poczuł że umiera. Gdy je otworzył, i spojrzał na swoje ciało, zobaczył, że go niema. Ujrzał jeszcze tylko jak wielki straszliwy demon pada na kolana, i obraca się w proch...Więcej nie widział. Stary brodaty człowiek stał zręcznie, na jednej nodze, na szczycie niewielkiej kamiennej piramidy, i patrzał na odległy ląd... -To już tyle lat... Spokojnie zsunął się z piramidy, i rozpłynął w przestrzeni... Część I Wieść rozniosła się już po całym świecie...A jednak żyje... Rycerz spojrzał na swój stary miecz... Spękany prze ciosy, wygięty przez płomień, a na ostrzu widać jeszcze było plamę krwi. Mieniła się wszystkimi odcieniami czerwieni, niczym płomienie. Wiele razy chciał ją zmyć, a najlepsi kowale starali się naprawić miecz...Nie dało to żadnego efektu... To magia... Poczuł wstrząs pod nogami. To statek dobił do brzegu. Wstał, i wyszedł na ląd. Jego przyjaciele już na niego czekali: Anar-Jego rodzony brat, oraz Elfowie- Shabar i Una-nar-Trzech strzelców wyborowych, potrafiących trafić człowieka prosto w serce, z odległości pięciuset metrów, Tavitir i Matrana- Rycerz pierwszej drużyny wraz z siostrą, również wojowniczką, Kunharan oraz Rthowath- Bracia Krasnoludowie, wielcy berserkerzy, Irvina, jej mąż Wanrek oraz Triona, i Tramkanor- Czarownicy, najwięksi z największych, Tabala, Minor oraz Virian- Bracia i siostra natury, wspaniali druidzi, oraz on: Anoran, zwany mistycznym ostrzem, zabójca Maga Strachu. -Witajcie! Więc znowu razem, znowu w tym samym celu. A więc! Za wygraną! Wszyscy zgodnie unieśli broń do góry i odkrzyknęli. Drużyna krzywego miecza, ponownie razem... Moja pierwsza (no druga, ale pierwsza która ujrzała światło dzienne) opowieść RPG. |
Po drugiej stronie piekła
@Michoss: Zaczyna się ciekawie...
|
Po drugiej stronie piekła
Czas już zakończyć opowieść... Słowa krytyki mile widziane.
|
Dałem tyle wizji że teraz niewiem jak mam pisać dalej... :(
Niedługo coś się wymyśli ale musicie poczekać bo też tak jakby niemam zbyt dużo czasu na pisanie ;) |
Niechce by temat ten zniknął w tłoku...
Niechce by ten temat zniknął nawet w pamięci użytkowników forum... Ten temat jest zbyt ciekawy by druga strona go przechwyciła... Dopisując to chcę by ktoś opowiedział następną historię... Karczma na wieki... |
<zdmuchuje cieńką warstwe kurzu z tematu> Ahoy, lads! Widzę, że jestem pierwszą osobą, która postuje w tym zacnym temacie od... 2006 roku. Najwyraźniej wena opuściła moich rookgaardiańskich pobratymców, ale liczę, że jeszcze coś skrobną, szkoda byłoby, żeby temat zniknął w czeluściach forum ;). A tym czasem z mojej strony coś na orzeźwienie literackiego ducha <khem, khem...>. I nie pytajcie co to ma wspólnego z Rookgaardem, może później coś się z tego rozwinie (o ile postanowię kontynuować), a póki co...
*** Martwa cisza sączyła się z każdego liścia, kapiąc wielkimi kroplami, które porywane przez wiatr wznosiły się wysoko ku niebu, nim zdąrzyły dotknąć ziemi. Uśpiona gęstym powietrzem okolica zdawała się wstrzymywać powietrze, jak gdyby w obawie przed nadchodzącą falą grzmotów i gwizdów, które niosły się nad pobliskim wzgórzem, rozbijając się o rosnące nieopodal brzozy. Purpurowe chmury, których pozłacane ostatnimi promieniami blednącego słońca brzegi, fałdowały się i rozciągały, jak gdyby chcąc oderwać się od obłoku i samemu zatańczyć z wiatrem, z czasem gasły i bledły, przybierając to brunatną, to granatową na przemian barwę. Gęste, ciężkie, przesiąknięte ogromem niesionej wody chmury nieporadnie i ospale wlekły się po niebie, zaganiane to w jedną, to w drugą stronę przez szalejący wiatr, który zdawał się pilnować by żadna z jego niesfornych owieczek nie wymknęła się ze stada, które ograniczone widnokręgiem kreśliło na wzburzonym niebie ciemny kontur nadchodzącej burzy. Siedział na drewnianej ławce, oparty o frontową ścianę domu, bacznie przyglądając się każdej scenie przedstawienia, by żadna przypadkiem nie umknęła jego uwadze - w końcu żaden z aktorów nie powtórzy dwa razy swojej kwestii. Drzewa, świetnie przygotowane do sztuki, z dumą recytowały wyuczoną wcześniej rolę, gwiżdżąc i hucząc wysoko w koronach, tak, by nawet ostatnie rzędy dębów i ramor słyszały wzniosły monolog. Pobliskie krzewy i zarośla szumiąc nieśmiale, przyglądały się znad skarpy wzburzonej tafli zaciekawionego całym teatrzykiem cieni i powiewów stawu, po którym żeglujące do tej pory spokojnie kwiaty, które spadły z rosnącej nieopodal niredy, gnane były od brzegu do brzegu przez szalejący wiatr, który z uwagi na swoją wścibską naturę wtykał każdy powiew we wszystkie osiągalne dla niego miejsca - od szczytu wznoszącego się nad domem wzgórza, przez rozsiane na łące milomie, na wąskim korycie biegnącej niżej rzeki skończywszy. Kolorowe liście, opadłe z rzucającego przytłaczający cień klonu, biegły po ziemi pędzone gwałtownym podmuchem, wznosząc się i opadając, jak gdyby bawiły się w łapanego z szalejącym wiatrem, tańcząc i podskakując, prowokując do zabawy. Kłębiące się chmury rzucały coraz większy cień, okrywając powoli całą okolicę chłodnym welonem, spod którego żadne drzewo, żadne źdźbło trawy wydostać się nie mogło. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, galopując przez pola i drogi, jakby chciał obwieścić jakąś ważną wiadomość. Fala silnych powiewów z rykiem rozdzierała powietrze, przecinając się o niewzruszoną niczym starą ramorę, stojącą samotnie kilka kroków od chaty. Uwieszony na ganku drewniany dzwoneczek zdawał się krzyczeć: "Ja też! Ja też tu jestem!" wystukując nieregularną melodię, dyktowaną powiewami wiatru, zbyt cichą jednak, by dać się usłyszeć bez uważnego nadstawienia uszu. Wciąż siedział, zafascynowany cudowną akustyką, która przeszywała powietrze ciężką, dudniącą wiatrem i powolną melodią, by za chwilę przejść w serię nieuporządkowanych akordów, świszczących wysoko ponad ścianą kołyszącego się lasu. Coraz bardziej zniecierpliwiony, wpatrywał się w przesuwające się chmury, odwracając twarz od rozszalałego wiatru, który na dobre rozpanoszył się po okolicy, ani myśląc wynieść się, bądź uspokoić. Kilka przygnanych podmuchem liści zaczepiło się w jego włosach. Stado większych chmur, wymknąwszy się ukradkiem nieuważnemu pasterzowi, zwarło się, i nastroszyło, po czym wziąwszy głęboki wdech do niewidzialnych płuc, cisnęło z impetem błękitną błyskawicą, rozdzierając niebo żarzącą się łuną. Ziemia zadrżała. Chór rozśpiewanych nad stawem krzewów ucichł. Odważny dotąd krajobraz zamarł, blednąc i gasnąc, jak gdyby starając się wołać o pomoc, lecz nie był wstanie wyartykułować najcichszego dźwięku, przyduszony masywną falą ciężkego powietrza. Nim wiatr spostrzegł się, kolejne snopy światła wyleciały spod ciężkiej od wody, czarnej sukni gęstego obłoku. Grzmot za grzmotem uderzały ponad lasem, przygniatając wszystkie inne dźwięki do ziemi. Chmury nadąwszy antracytowe policzki spoglądały dumnie na wystraszoną florę, obnosząc się ponad lasem z powagą i majestatem. Wziął głęboki wdech, wypełniając płuca ciepłym powietrzem. Strąciwszy z włosów liście, dostrzegł to, na co tak czekał, czego wypatrywał i nasłuchiwał. Kropelka. Mała kropelka deszczu spadła, rozbijając się o drewnianą poręcz. Za nią kolejna i kolejna. Po nich następna i jeszcze kilka, spadały, łącząc się w smukłe przezroczyste strugi, które niczym sznureczki wiązały opasłe chmury z chłonącą wodę ziemią. Rozlało się na dobre. Ciężkie, przesiąknięte pachnącym powietrzem krople, spadały z impetem na ziemię, to pionowo, niczym woda wylana z wielkiego glinianego dzbanu, innym razem pod ostrym kątem, w zależności od kaprysu wiatru, który niestrudzenie gnał między warkoczami deszczu, z trudem pchając ciężkie chmury. Strugi wody ciekły mu po policzkach, kapiąc z brody na kamienną posadzkę. Jasnofioletowa, przesiąknięta wodą koszula przylgnęła do ciała, ukazując kontur wiszącego na szyi medalionu. Ani chłodny, przeszywający wiatr, ani zimne krople wody, nie były w stanie zgasić ognia, który w tej chwili płonął w jego oczach, zatopionych w obrazach wewnątrz własnych myśli. - Ciekawe czy zdążył przed burzą - mruknął, wciąż pozostając w sferze własnych rozmyśleń, zdając się nie zwracać uwagi na własne ciało, chłostane serią ostrych podmuchów wiatru. Z błękitno-białych pęknięć nieboskłonu raz po raz wylewały się donośne grzmoty, niosąc się dudniącą melodią po drżącej od huku okolicy. Głuchy łomot podkutych wiatrem kopyt galopował ze wschodu na zachód, z północy na południe, ciągnąc za sobą wypełniony chłodną wodą powóz, iskrzący złotymi obręczami kół ponad widnokręgiem. Drzewa kołysały się mimowolnie, jedne wyginając smukłe grzbiety niczym elfie tancerki, inne zaś strzelając spróchniałymi konarami, które łamały się pod naporem gnającego wiatru. Rozmyty zarys koryta, które nie było w stanie dłużej pomieścić wciąż wzbierającej rzeki, zanikał z każdą chwilą, niknąc w toni mętnej wody, której nurt porywał ze sobą coraz większe fragmenty piaszczystego brzegu. Spokojny do tej pory strumień, który łączył się z rzeką od północy, płynąc lekką wstęgą ze szczytu wzgórza, nabrał pędu, niesiony deszczową wodą, zamieniając się w wartki, wzburzony potok, który gnając pienił się uderzając o wystające kamienie, po czym zapadał się gwałtownymi kaskadami, biegnąc po kamienistych schodach w dół urwistego zbocza. O tej porze roku częste, obfite opady i porywisty wiatr nie były niczym nadzwyczajnym w Kirzen i okolicach, lecz ku własnej uciesze przyznał w myślach, że tak intensywne burze rzadko zdarzało mu się oglądać ostatnimi czasy. Okolica przycichła na kilka minut, lecz po chwili oślepiająco jasny słup światła z rykiem rozdarł powietrze, uderzając gdzieś za trawiastą polaną, kilkadziesiąt metrów od trzęsącego się w posadach domu. Ziemia zadrżała. Przemoknięty i wychłodzony siedział tak jeszcze przez jakiś czas, patrząc jak niebo się ściemnia, a gęste chmury powoli ustępują, rzucając jeszcze kilka głuchych grzmotów, jak gdyby groźbą rychłego powrotu, na który w sercu liczył. Drażniący swąd dymu uderzył jego nozdrza, wyrywając go raptownie z błogiego zamyślenia nad przemijającą burzą. Zerwał się na nogi pociągając kilka razy nosem, by upewnić się, że węch go nie myli. Kręcąc w skupieniu głową przez krótką chwilę odszedł na kilka kroków od ławki, by zlokalizować źródło nieprzyjemnego zapachu, kiedy fala ciepłego powietrza dmuchnęła mu w twarz, płynąc przez lekko uchylone drzwi wejściowe. Wyraźna obawa, jaka w przeciągu chwili zaczęła się malować na jego twarzy szybko jednak zniknęła. Zastąpiona przez jeszcze większą. Pędem rzucił się przez skrzypiące drzwi, potykając się jeszcze o próg, po czym kilka kroków dalej chwycił za rozgrzaną klamkę wpadając do niewielkiego pokoju - prywatnej biblioteczki, w której zwykł oddawać się zgłębianiu tak ukochanych ksiąg i leksykonów, starannie ułożonych w rzędach na sięgających pod sufit regałach z ciemnego, zdobionego drewna. Pokój płonął. Mosiężny kandelabr o krzyżowych, ociekających woskiem ramionach, na końcu których wetknięte były resztki bladożółtych świec - dotychczasowego źródła światła w bibliotece - leżał przewrócony na drewnianej podłodze, przykryty częściowo ziemią z rozbitej w drobny mak, glinianej doniczki. Zapewne uderzenie pioruna, który tak donośnie odbił się dudniącym echem po okolicy, strącił z zawieszonej nad kandelabrem małej półki doniczkę, która przewróciła świecznik, stawiając drogocenną kolekcję książek w strzelających niemal zewsząd płomieniach. Jednakże, jako iż obecna sytuacja nie wydawała się być najlepszą na tego typu rozważania, zrozpaczony dramatyzmem widoku płonących regałów chłopak rzucił się z powrotem do wyjścia tak szybko, jak tylko pozwalało mu na to wciąż przesiąknięte wodą ubranie. Impet, z jakim kolejny raz przebiegł przez skrzypiące, ramorowe drzwi zerwał jeden z zardzewiałych zawiasów, lecz nawet nie zwrócił na to uwagi, wciąż przejęty powagą chwili. Kaszląc, wypadł na zewnątrz, kierując swój wzrok prosto na drewniane wiaderko, w którym zbierała się kapiąca z góry woda. Nie sądził, że irytująca dziura w zadaszeniu drewnianego ganku, której pozbyć się planował już od dawna, kiedykolwiek przyniesie jakiś pożytek. Chwycił za ucho, po czym ile sił w nogach wrócił do biblioteki, tym razem nieco ostrożniej otwierając wejściowe drzwi, aby nie uronić zbyt dużo wody z wiaderka. Znalazłszy drugie, zawieszone na drewnianej poręczy wiadro, biegał do rzeki i z powrotem, co chwila wycierając załzawione od kłębów dymu oczy. Taki zabieg powtórzył jeszcze kilka, a może nawet kilkanaście razy, wylewając kolejne wiadra wody na dymiącą się, strawioną przez ogień część pokoju, która tliła się jeszcze przez jakiś czas żarzącymi kawałkami regału, mrugającymi na niego spod sterty zwęglonych książek, których fragmenty unosiły się w powietrzu, nim wszystko całkowicie ucichło. Ponury był to widok. Srebrzysta wilcza skóra o długim włosiu, która służyła za miękki dywanik, przypominała bardziej zdechłą, wyliniałą panterę, której szczerbaty pysk - a raczej to, co po nim zostało - gapił się ze zdziwieniem w oczodołach na pokój. Zabawny w swej beznadziejności obraz tej sytuacji nie odnajdywał bynajmniej odbicia w zielonych oczach młodzieńca, który błądził bezradnie wzrokiem od ściany do ściany. Po lawendowych, aksamitnych zasłonach został jedynie dymiący falbanek, z którego woda kapała na zwęgloną okładkę jednej z książek, sycząc dotkliwie w uszach chłopca. Rzeźbiony stolik i krzesło spłonęły całkowicie, zostawiając po sobie kupkę czarnego, tlącego się pyłu, a po przewróconym kandelabrze wciąż spływał ciepły jeszcze wosk. Ogień strawił doszczętnie dwa z czterech regałów, nadpalając trzeci i mocno osmalając grzbiety książek na czwartym, stojącym w lewym rogu pokoju. Oddychał przerywanymi sapnięciami, wciąż krztusząc się wszechobecnym dymem, nie wiedząc czy ubolewać nad stratą ponad połowy kolekcji, czy cieszyć się z reszty, która ocalała. Przeszedł kilka kroków, pochylając się nad leżącą pod oknem książką, na którą rytmicznie kapała woda ze spalonych zasłon, po czym zdmuchnął popiół z okładki, na której widniała część nadpalonego napisu "...ętach i obrzędach leśn...". Dopiero wytarte oczy znów zaszły łzami, tym razem jednak nie ze względu na szczypiący dym, który unosił się w bibliotece. Czuł, że widok zniszczonego pokoju boli go z każdą chwilą coraz bardziej, a unoszący się w powietrzu swąd zwęglonego papieru drażni jego czułe nozdrza, chciał wyjść. Dotknięty stratą zbioru tak bliskich jego sercu ksiąg, wyszedł z pokoju, sprawdzając jeszcze, czy żadna inna część domu nie stała się strawą dla nienasyconych płomieni, po czym skierował się do wyjścia, kopiąc z całej siły niedomknięte drzwi w nagłym przypływie złości. Odpadł ostatni zawias. |
Narazie nie czytałem opowiadań innych więc jak coś zgapie to sorry.
To był dzień jak inne. Zaczęło się od tego że inni nie doświadczeni podróżnicy prosili mnie o różne wartościowe rzeczy lub wprost o złoto. Jak zwykle odpowiedziałem, że nie mam i uciekłem z tłumu, udając się w kierunku mostu. Przechodząc przez most ukłoniłem się Dallheimowi i poszedłem dalej w kierunku północnym. Kiedy już wszedłem do dziury na około której leżały zabite węże ujrzałem okropnie wyglądającego szczura. Z grymasem na twarzy zabiłem go. Pomyślałem ,,Jeszcze tak obrzydliwego szczura nie widziałem". Szedłem parę minut, mijając Trolle, którym nie wyrządziłem krzywdy. Doszedłem do drabiny. Zszedłem, na dole czekał już Ork gotowy zabić intruza, lecz ja bez wahania chwyciłem mocniej swą mace i mocnymi ciosami powaliłem bestie. Szedłem i szedłem, aby dojść do mino hell. Po drodze pokonałem labirynt w którym czaiły się wilki, lecz nie stanowiły większego zagrożenia. W końcu punkt kulminacyjny, a po zejściu prawdziwe piekło w postaci paru Minotaurów i hordy Orków(przynajmniej tak myslałem). Upewniłem się czy w plecaku mam mikstury leczące i zszedłem... Zmrużyłem oczy. Otworzyłem i ze zdumienie ujrzałem samych ludzi. Byli skromnie ubrani nie mieli dobrych zbroi i nogawic, ale było ich kilku co umożliwiało im zabicie Minotaurów i Orków. Jeden z nich nie wyglądał dobrze, z jego ręki cieknął mały strumień krwi. Podszedłem i zapytałem: -Co tu robicie? -Chcemy zdobyć nagrodę, która czeka na śmiałków, którzy pokonają Minotaury -Zapewne chodzi o wędke strzały i miecz hmm... Carlin? -Tak. Byłem zdumiony, że tacy amatorzy chcieli podołać tak mocnym bestiom. Towarzysze opatrzyli swojego przyjaciela, a jeden z nich zapytał: -Pomożesz? Widze, że wyglądasz na kogoś silnego pozatym Twoja zbroja i mięśnie. Uśmiechnąłem się mówiąc: -Słuchajcie mam plan... W niecałe 5 minut wytłumaczyłem im jak odciągnąć Minotaury, żeby mogli spokojnie wziąść nagrody. Podeszliśmy wszyscy do schodów, zabijając bezlitośnie wilka który, stanął nam na drodze. -Jesteście gotowi? -Chyba tak. -Tak! -Ruszajmy. Wchodząc tam nikt nie mógł się spodziewać tego... To część pierwsza wiem, że nudne ale chce opisać cos fajnego w co wydarzy się w pokoju. Plz o komment chce wiedziec co zle a co dobrze. |
Ciąg Dlaszy
Wchodząc tam nikt nie mógł się spodziewać tego co ujrzeliśmy. Dosłownie 3 kroki przede mną na ziemi ujrzałem jasno świecące pole energii. Byłem przestraszony jak i ciekawy czy to Minotaur Mag wyszedł ze swej komnaty. Byłem zdumiony. -Wracamy na góre! - Krzyknąłem. -Co to było? -Sam nie wiem. -Słuchajcie, robimy tak lecimy to tego korytarza przy drzwiach do komnaty. Tam przeczekamy i z orientujemy sie co i jak. Ja będę szedł 1 żeby przyjąć na siebie ciosy Minotaurów zgoda? -Ok. -Tak! Teraz już z większym niepokojem zszedłem na dól, a za mną grupa amatorów. Zacząłem wykonywać wszystko zgodnie z planem. Lecz kiedy minąłem sporom grupę Minotaurów, nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Stał przede mną stwór przypominający Minotaura Maga, chodź nie był to on bo zauważyłem, że ów Mag jest w swej komnacie. Podróżnicy którzy szli za mną byli chyba bardziej przestraszeni ode mnie, lecz szli dalej. Nagle, Mag wypuścił wiązkę energii. Nie była ona skierowana we mnie lecz w jednego z mych towarzyszy. -Aaa... Usłyszałem krzyk. Obróciłem się, na ziemi leżał ranny. Nie bylo czasu na myślenie o czym innym, jak zwykle w takich momentach chwyciłem mocniej mace mówiąc: -Panowie, blokujcie Minotaury tymi meblami nie mogą sie do nas dostać! Mag spojrzał na mnie, a ja na niego. Poczułem, że to ten moment. rzuciłem się na niego niczym zwierze... C.D.N. |
@Up; ile w tym werwy i pomysłu.
-Tak urodziłem się na Rookgardzie i chcę tam wrócić. -To zapadła mieścina po co tam wracać tam nic nie ma prócz akademii i Minotaurów, nie lepiej zostać na kontynencie?-powiedział podchmielony kapitan łajby która była przez niego nazywana "Maleńką" - Taa... dobra propozycja ale pijesz za moje złoto, więc powinieneś się cieszyć. Za ile będziemy na miejscu? -Z rana dobijemy, apropo co robiłeś na kontynencie? -Uczyłem się tego i owego. -Czyli? -A czego może uczyć sie bard? -A takie buty, to może umilisz sobie oraz mi czas i coś zanucisz. -Było wziąć mniejszą opłatę.-powiedział pod nosem bard-Dobra z ciemnia się idę spać. Kajuta była strasznie obskurna tylko łóżku i łuczywko na małej rozpadającej się szewce.Bard jeszcze tylko poprawił rzemyk którym była przypasana lira do plecaka i położył się. Zamkną oczy i już był w krainie snu. Ranek obudził bohatera, wyjrzał przez małe okienko kajuty i dostrzegł rybaków z sieciami, handlarz z rybami i innych tworzących społeczność portu. Przemył twarz, założył płaszcz i plecak sztylet przymocował do pasa upewnił że ma sakwę z monetami i wyszedł. Przyjemna bryza od razu uderzyła go w twarz. Pożegnał się z kapitanem i wskoczył na pomost. Bard przedzierał sie niczym kocur między ludźmi. Dotarł do rynku i ujrzał dużą ilość kramów. Od sklepów z uzbrojeniem po kowali i płatnerzy aż do straganów z mięsiwem. Trochę sie pozmieniało powiedział sobie. Przechodząc obok domu z szyldem na którym widniała kobieta trzymająca kufel zawołała do niego dziewczyna. -Nie Tutejszy chcesz mnie poznać! Bard tylko sie uśmiechną i poszedł dalej pytać o karczmę prowadzona przez pewnego krasnoluda. W końcu znalazł. Nie wyglądała tak jak w czasie swej świetności ale widać było że jest odwiedzana. Wszedł, wszyscy klienci oderwali się od zajęć by spojrzeć kto wchodzi ale zaraz dalej zaczęli pić. Czuć było piwem, miodem, mięsiwem i fajkowym zielem czyli tak jak zawsze. Bard usiadł przy ladzie ale nikt nie podchodził go obsłużyć. W końcu przyszedł krasnal. Z za lady dostrzec było można bujna lekko siwiejącą czuprynę. -Piwo, kolego. -To ty? długo cię nie był? co sie stało?-krasnolud zaczynał zadawać jak to on serie pytań wogule nie czekając na odpowiedz. -Haha, nic sie nie zmieniłeś. -Krasnoludy tak mają. -Wróciłem aby nabrać weny i posłuchać opowieści tutejszych bohaterów i bajarzy. -Uuu-jękną krasnal-teraz niema już takiej werwy w tubylcach jak kiedyś. -Nie mów bredni założę sie że dziś ktoś przyjdzie, a i jeszcze jedno moge tu parę dni zabawić. -Mój dom to twój dom. -Dobrze zostawię tylko plecak. Muszę pozwiedzać wioskę tyle się zmieniło, wieczorem wrócę może ktoś przyjdzie i coś opowie nowego. -Może,a narzazie bywaj... Jeżeli ktoś nie skumał chodzi o to że może da sie odświeżyć ów temat bo opowiadania są naprawdę dobre, a ja z miłą chęcią posłucham/poczytam takowych opowiastek jak zapewne inni. |
Part 3
Rzuciłem się na niego niczym zwierze. Zaczęła się walka, w której tylko jeden mógł być zwycięzcą. Byłem przerażony, a mimo wszystko podniecony tą sytuacją i zadawałem coraz mocniejsze i nie opanowane uderzenia z mace. Poczułem nie przyjemny dreszcz spowodowany wiązką energii która pojawiła się u moich stóp. Odskoczyłem i kontynuowałem walkę. Mag zadawał nie przyjemne uderzenia ze swej różdżki. Po 2 min. obaj byliśmy wykończeni lecz widziałem, że bestia jest już prawie martwa. Mag zaczął uciekać w kierunku wąskiego korytarza, w którym na końcu był piec. Nagle potwór za pomocą jakiegoś zaklęcia przywołał koło siebie 2 Hieny. W mgnieniu oka rzuciły się na mnie, lecz odparłem ich ataki zasłaniając się tarczą, po czym zacząłem je atakować. Po krótkim ataku pokonałem je i chciałem dokończyć to co zacząłem. Podbiegłem do korytarza. Tam już stał mój rywal. Był bardzo ranny i ledwo trzymał się na nogach. Nie miałem dla niego litości. Zadałem ostateczny cios. Bestia poległa, wypuszczając ze swej dłoni różdżkę. Z zadowoleniem, lecz wciąż byłem hmm sam nie wiem chyba przerażony wziąłem tą różdżkę. Przypomniałem sobie o mych towarzyszach. Spojrzałem, jak im idzie. Dwóch leżało na ziemi a pozostali trzej dzielnie blokowali mino. -Panowie uciekamy! - Krzyknąłem. Tak zakonczyło się moje pierwsze spotkanie z Apprentice Shengiem. Prosze o komentarze. |
Re:
ee, pamiętajcie, żeby nie uciekać za bardzo od Rooka.
Joł joł mówi do was: Silent_Voygaer- ban za QS Daro867- ban za kaleczenie języka rodzimego xDD ,,Stary Bob wszedł z hukiem do miasta, minął ulicę Morską i wszedł do karczmy. Zapadła cisza. A potem wszyscy rzucili się na niego z radością, w końcu nie było go tutaj od paru dni. Po chwili odłożywszy stary miecz i tarczę, poprawił plecak i ruszył do największego stołu. - Patrzcie, co mam- powiedział z zachwytem wyciągając z poszarpanej, starej torby małą, lecz grubą książeczkę.- Nikt z was nawet się nie domyśla, co to jest. Zapadła cisza. No tak, co to mogło być, nikt się nie domyślał. - To jest pamiętnik- powiedział Bob.- I najwyraźniej jego twórca, a zarazem autor nie stąpa już po ziemi. Kim był, gdzie przebywał po opuszczeniu naszej kochanej wysepki, nie wiem. Prawdopodobnie końca swych dni doświadczył w gronie Elfów, na północnych krańcach Głównego Lądu, w Ab'Dendriel. Jak się nazywał? Spróbujemy rozwiązać tę zagadkę razem. Dopiero teraz zauważyłem, że przy jednym, największym, długim na około 15 metrów stole zgromadziło się mnóstwo ludzi. Pozostałe stoły stały puste, jedynie stary Gokurf, biedak, krzątał się po stołach zabierając niedopite piwa i kufle: pozostałości po obecnych już koło Boba gościach. - Przeczytać?- spytał Bob spoglądając na resztę z uśmiechem. - Taak!- chórem odezwali się goście. Bob tylko roześmiał się, otworzył starą księgę (a właściwie książeczkę) i dopiero wtedy, w blasku lampy zauważyłem, jak wyglądała: z wierzchu otoczona w niebieski materiał: pewnie pofarbowana skóra wilcza. Zarówno stara, lecz bijąca magicznym blaskiem obudowa wzbudzała nieoczekiwany podziw. A w środku: zagięte rogi, pochlapane gdzieniegdzie fragmenty tekstu. Bob zaczął czytać. Zapadła cisza i słychać było nawet brzęczenie muchy. -Hmmm... nie ma dat. To może nam znacznie utrudnić zadanie rozszyfrowania informacji na temat autora. Gdyby jednak zapisywał chronologię zdarzeń wraz z datami, moglibyśmy spróbować odgadnąć, po jakich wydarzeniach na przykład, się to odbywało. -Może po 2-ej wojnie z orkami?- spytał jakiś młody zaciekawiony chłopak. -Palnąłeś głupotę jak... nie wiem! Wyprowadźcie młodzieniaszka, bo za młody widocznie na takie opowieści. Dopiero teraz zauważyłem, że Bob patrzył na niego groźnie, a reszta była oburzona, że przerywa się staremu, lecz szybkiemu i silnemu podróżnikowi z zasługami. -Zacznijmy- powiedział Bob i zaczął czytać: "Wpis pierwszy. Nazywam się Ken i mieszkam z rodzicami na wyspie Rookgaard. Jest tu przyjemnie i mamy dużo zwierząt. Są też silniejsze od owiec, kur, królików i tym podobnych. Tata mówił mi tylko o trollach i orkach; powiedział, że na inne przyjdzie czas. Powiedział mi też, abym nigdy nie zapuszczał się na północ bez niczyjej opieki. Wpis drugi. Dzisiaj poszedłem z tatą na polowanie. Byliśmy blisko morza i szukaliśmy jeleni. Tata upolował jednego; on świetnie rzuca włócznią. Ja mam narazie mały mieczyk, ale moim marzeniem nie jest strzelanie z łuku czy włócznia. Chcę doskonale władać mieczem i nie bać się żadnych stworów. Wpis trzeci. Dzisiaj poznałem jakiegoś mężczyznę. Nazywa się chyba Al'Dee. Podobno mieszka na naszej wyspie wcześniej niż się urodziłem, a nigdy go nie widziałem. No tak, nigdy nie zapuszczałem się na jego farmę. Ten pan to i tak dobry człowiek. Ma dużo fajnych rzeczy, pożyczył mi wędkę i złowiłem 2 ryby. Potem mu oddałem. Tata mówi, że znam już wszystkich mieszkańców naszego miasta: jest pan Obi, ten dziwaczny Tom the Tanner, Amber (jest bardzo miła), pan Willie, mądry Seymour i Dallheim. Dziwny człowiek, ale silny. Bardzo silny. Jest jeszcze jakiś duchowny Cipfried, pani Norma i Dixi. Ona jest fajna, lubię ją najbardziej. Tylko, że... intryguje mnie to, że mówi mi o wszystkich mieszkańcach wiele ciekawych rzeczy, ale o Obim nic z wzajemnością. Mama mi też w tajemnicy powiedziała, że gdzieś daleko mieszka stary uczony mędrzec, co prawda szalony, ale bardzo mądry. Nazywa się jakoś na H. Nie pamiętam. No i oczywiście postacie wyżej wymienione to nie wszyscy mieszkańcy naszego miasta. Oj, uciekam, jutro dokończę. Wpis czwarty. No i jeszcze Obi podobno ma jakiegoś bogatego kuzyna na stałym lądzie. Aha, teraz druga część miasta. Poszliśmy tam z tatą tylko 2 razy, jak nie było strażników przy moście. Poszliśmy prosto i widziałem fajnych ludzi. Lee'Della, pan Billy. Jest też drugi mnich Loui i strażnik Zerbrus. Podobny do Dallheima, moim zdaniem jest troszkę silniejszy. Zapomniałem jeszcze dodać, że pod biblioteką Seymoura jest Paulie. Fajny koleś, lubię go, tylko czasami kłóci się o byle co. Pracuje w banku. Co prawda tylko rozmienia i przechowuje pieniądze, czy to można nazwać bankiem? Wpis piąty. Aha, jeszcze jest pięć rodzin na naszej wyspie, bo sprzedawcy w większości rodzin nie mają, z wyjątkiem Obiego i Dixi, no i pana Billy'ego po podobno jest rodziną Willy'ego. A te pięć rodzin to: Stevensowie, Buckowie, Terrysowie, Muckowie, Aroonsowie. Fajni są, ale Bucków nie lubię. A Terrysowie i Muckowie gdzieś za tydzień wyjeżdżają, a Gregory Terryson był moim ulubionym kolegą. Wpis szósty. Minął miesiąc od ostatniego wpisu. Zdenerwowałem się, bo Gregor wyjechał naprawdę. Myślałem, że żartował. Wpis siódmy. Mama wczoraj wyszła i nie wróciła. Szła zbierać jagody. Tata śpi, jest pijany. Upił się z panią Normą, on ją chyba kocha. Idę po mamę. Wpis ósmy. Minął 8 dzień od ostatniego wpisu. Wczoraj wróciłem do miasta. Co się ze mną działo! Pierwszego dnia wyszedłem z miasta i szukałem mamy. Nagle zobaczyłem jej plecak koło krzaka, wtedy coś mnie napadło. Poczułem tylko charczący głos, okrzyki: Narah tubum! i tyle. Gdy obudziłem się (podobno piątego dnia), byłem w łóżku, obok mnie stał on. Ten ,,stary, szalony, ale mądry" uczony Hyacinth. Przestraszyłem się. On jednak nic nie zrobił, uśmiechnął się, podał mi jakiś napój i odrazu poczułem się lepiej. Leżałem tam jeszcze 2 dni, bo mój stan nie był najlepszy i wtedy wróciłem do domu. Ojciec znowu spał. Pijany. Wpis dziewiąty. Aha, nie napisałem co się stało z mamą, ale to oczywiste. Wpis dziesiąty. Buckowie też wyjechali. Co się z nimi dzieje? Dziś cały dzień spędziłem w sklepie pana Obiego, pomagałem mu i Dixi. Fajnie było. Opowiadał mi dużo o stałym lądzie, o wielu miastach, o elfach i krasnoludach! Ale super! Wpis jedenasty. Coś się dzieje. Wszyscy są lekko zaniepokojeni. Wczoraj umarł tata. Opiekuje się mną Obi. Pochowałem ojca sam. Bez bólu, w końcu sam wybrał drogę, którą chciał pójść. Wpis dwunasty. Podobno dziś wyjeżdżamy. Ja i pani Amber. Dallheim nas odprowadzi. Dziwne. Wpis trzynasty. Jestem parenaście kilometrów od miasta. Płynę spowrotem do domu. Miasto, z którego wypłynąłem nazywa się Ab'Dendriel. Minęły 3 tygodnie i 2 dni od mojego wyjazdu z Rookgaardu. Co się wtedy stało? Otóż: Prawie od razu po moim wpisie do domu wpadł Obi i złapał mnie za rękę. Powiedział, że muszę się spakować na dłuższy wyjazd. Zrobiłem to i wyszedłem z nim z domu. Obok nas stał Dallheim i dopiero teraz zauważyłem: w mieście roiło się od rycerzy i strażników! Było ich chyba ze dwustu, jeśli tylu może pomieścić same miasto. Zauważyłem jakiegoś strażnika prowadzącego panią Amber. Pobiegliśmy (ja, Dallheim, pani Amber i strażnik) do tunelu. Przebiegliśmy pod wschodnią bramą błyskawicznie ten tunel, biegliśmy w stronę... Hyacintha! Nie, obok niego skręciliśmy z południowej strony jego skały i dobiegliśmy do mostku i była tam łódka. Wskoczyliśmy do niej: ja i pani Amber. Dallheim został. Machał mi ręką na pożegnanie. I wtedy ujrzałem, kilkanaście metrów za nim minotaura. Czarne futro miał na sobie, uzbrojony był w tarczę i krótki, twardy miecz. Rogi, twarz: wszystko w czarnej skórze. Krzyknąłem do Dallheima. Ten odwrócił się i jednym ciosem uciął minotaurowi głowę. Razem z drugim strażnikiem wrócili do Rookgaardu. Jutro, gdy dowiem się więcej od Obiego, powiem więcej. Wpis czternasty. To co się potem działo: W godzinę później zaczęło się. Ponad pięćdziesięciu rycerzy stanęło od północnej bramy, zaatakowały orki. Około 15 minotaurów ich wspierało. Miasto ugięło się pod ich oporem. Padło 40 rycerzy z obrony północnej bramy, reszta rzuciła się do ucieczki. W tym czasie na szczęście dotarły posiłki z Thais i Venore: razem ponad 400 rycerzy i strażników miejskich. Wtedy nowa siła natarła na wrogów i wyspa Rookgaard została obroniona. Podobno jednak w podziemiach zbierają się znów złe moce. I są to silniejsze stwory niż trolle. Orki i minotaury szykują się do kolejnej bitwy. Wpis piętnasty. Na szczęście szybko to nie nastąpi. Obi myśli, że najwcześniej za około 50 lat. Orków jest za mało, minotaury są silne, ale ich grupy są zbyt małe. Wyjeżdżam z Rookgaardu. Pożegnałem się z wszystkimi. Obiemu zostawiłem zegarek po moim dziadku, podobno do dziś go ma. Tomowi wręczyłem piękną skórę wilczą, którą miał na sobie minotaur, którego znalazłem martwego po bitwie koło Hyacintha skały. Amber wręczyłem piękny kapelusz po mojej matce, Pauliemu nie dałem nic. Dixi wręczyłem nową sukienkę, dla Al'Dee'a dałem parę worków nasion- przyda mu się do pobliskich upraw. Dallheimowi dałem nową zbroję po moim ojcu- miał ją powieszoną na haku w domu (podobno ze stałego kontynentu). Billy i Willy otrzymali ode mnie parę kartonów pomarańczy- sprowadzono je specjalnie z Ab'Dendriel. Lee'Della dostała ode mnie masę słodyczy, uskarżała się, że jej życie jest smutne i ,,kwaśne". Loui i Cipfried otrzymali nowe szaty od Quentina z Thais, przyjaciela Maelila. Zerbrus dostał miecz- nowy, lśniący miecz zwący się Scimitarem. Nie mam tu już nic do roboty. Wyjeżdżam na zawsze. Wpis szesnasty-ostatni. Koniec z dziennikiem. W Ab'Dendriel opiekują się mną nadzwyczajnie, ale wiem, że kres moich dni jest bliski. Całe swe serce oddałem Rookgaardowi, jego obronie, historii. I nie żałuję tego. Kiedyś tu wrócę. Z eskortą. - No i?- spytał Bob podnosząc głowę.- Wie ktoś, kim on może być? Zapadła cisza. - Proszę próbować! Zgadujcie!- roześmiał się Bob. - To takie proste!" no to... zgadujcie? Spróbujcie się domyślić, wszystko jest w tekście! Spróbujcie. długie, nie? xD jak komuś się chce czytać, to... xD ale jestem zadowolony. jak ktoś ma jakieś sugestie, pytania: pisać posty. |
Nawet, nawet ale używanie co chwila "fajnie" i "super" trochę niszczy klimat kilka zdań trzeba przeczytać ze 2 razy aby zrozumieć sens ale ostatecznie dobre. Kto to może być nie wiem, może jakieś koło ratunkowe? :D
|
Dziewica i smok.
Bardzo ładne teksty...
A oto moje wypociny. Część pierwsza być może ma ukryty sens. Jest wprowadzeniem do mego świata zwanego Ganią Część 1 Nie będzie to powieść o wielkich bohaterach ani o ich (a jakże) epickich przygodach. Lecz o dziewczynce i smoku Dziewczyna porzucona , schorowana , smutna , brzydka , ledwie trzymająca się życia. A smok , istota wręcz wspaniała , pełna sił , piękna , radosna. Nie mieli ze sobą nic wspólnego. Byli swymi przeciwnościami. Dla niej , on pod postacią starca wręczył jej coś co miało odmienić jej życie , siebie , swe jajo. Ona biedna dziewczyna , ślepa , niewidoma,po spotkaniu i odebraniu czegoś , okrągłego , od mężczyzny wyczuła ciepło. Jej wyczulone zmysły , po chwili , rozpoznały życie. Bijące serduszko , cichutkie skamlęcia i ruch. Ułożyła się na podartym przez koty kocu przytulając się do źródła ciepła , i oddała się w swój być może ostatni sen. Nagle w śnie wydawało jej się że widzi. Rozglądając się dokoła zauważyła że jest uwięziona w lśniącym pokoju wraz z jakąś istotą przypominającą ptaka. Obudziła się przerażona. Ujrzałą mnóstwo barw , usłyszała tysiące dźwięków a tajemniczy przedmiot (jajo dla nie wiedzących) dziwnie kręcił się przesyłając jakby do niej ostrzeżenie . Wpatrując się w nie w myślach pojawił się głos. -Uciekaj. Dziewczyna jakby w transie rzuciła się do biegu. Nigdy jeszcze w życiu nie biegała a co dopiero teraz gdy musiała świata się uczyć od nowa Niegdyś droga którą wyobrażała sobie jako wielką wspaniałą drogą otoczoną przez lśniące budynki okazała się brukowaną szarą uliczką. Gdy obejrzała się mignęło jej przed oczami zielony blask który ją wystraszył. Brak koordynacji sprawił że wywróciła się , poczuła ból w plecach. Coś niebieskiego wzięło ją pod grzbiet. Wzniosło w powietrze i leciało ponad niebo. Wyczuła że to coś słabnie. Opada. Mdląc z bólu wiedziała że to jest za piękne na jej tak krótkie życie. Miała szanse zobaczyć i usłyszeć świat . Wypełniły się jej marzenia. Z chęcią mogłaby teraz zginąć. |
@up
pokazać ci coś? Forum Tibia.pl > Dla początkujących > Tajemnice Rookgaardu > Karczma Rookgaardu - opowieści RPG ?WTF? @reszta. nikt nie wie kim jest autor pamietnika? to jest takie proste! |
Wszystkie czasy podano w strefie GMT +2. Teraz jest 11:22. |
Powered by vBulletin 3