Użytkownik Forum
Data dołączenia: 03 07 2006
Posty: 575
|
Cytuj:
Dzień, w którym świat ujrzał Jego oblicze, chwalony winień być po zmierzch czasu, albowiem tylko męstwo i pokora szły za Nim, wyłaniając prawdę z odchłani niewiedzy. Błogosławiony na wieki ten, który tchnął życie w Jego istotę, siejąc ziarno na polach Tibii. Wiedzieć trzeba, że owe ziarno pielęgnowane właściwie owocny wyda plon dla rasy ludzkiej, a urodzaj trwać będzie póki chętni będą, aby wzrosły plon zrywać. Lecz przez lata minione twarda była ziemia i ciężka. Przesiąknięta kłamstwem i zawiścią. A świeżo wzniesione do słońca kłosy, miażdżone były przez okrucieństwo, które wyczuć się dało w gęstym powietrzu jako byt namacalny.
Axemnonimus - Księga Popiołów. Rozdział Drugi.
|
Chłód... To jedyne co czułem po tym, jak blady promień słońca zmusił mnie do otwarcia powiek. Chłód popękanej, matowej posadzki, w której szczelinach zgromadziła się kapiąca z dachu woda. Jakby tego było mało, zimną i nieprzyjemną atmosferę potęgował cień rzucany przez ogromne białe kolumny, podtrzymujące strop świątyni. Wnętrze tej budowli było tak puste, iż wydawało się, że nawet cisza rozbrzmiewa w niej dumnie, niosąc echo, które tłumiło dający się słyszeć wszędzie gwar miejskiego rynku. Miałem wrażenie, że wąskie okna świątyni runą zaraz od naporu próbujących przecisnąć sie przez nie głosów. Krzyki kupców i handlarzy, śpiew ptaków, głosy pasterzy zaganiających owce do zagrody, szczęk taszczonego oręża, szum drzew, rozmowy rybaków zarzucających nieopodal swoje sieci, głośne stukanie płatnerskiego młota... wszystko to zlewało się w jedną niezrozumiałą melodię, przy której wbrew pozorom można było zasnąć. Lecz ja bynajmniej nie miałem już ochoty na spanie. Rozprostowałem kości - lewa ręka jak zwykle 'strzeliła' głośno, niosąc echo po całej świątyni, co zwróciło na mnie uwagę stojącego przy oknie mnicha. Stał on nieruchomo w brązowym habicie, szepcząc coś do samego siebie. Nie wyglądał bynajmniej na osobę, która tryskałaby życiem i energią, choć paradoksalnie dało się od niego wyczuć płomień życzliwości i zaufania. Spojrzał na mnie zmęczonymi od całonocnego czuwania oczami, jak gdyby chciał się zaraz spytać, czy czegoś mi potrzeba, lecz nie był w stanie wyartykułować z siebie żadnego dźwięku, a ja nie miałem zamiaru go do tego zmuszać. Toteż żwawym krokiem ruszyłem w stronę rynku, przegryzając jabłko wyciągnięte z torby.
***
Mimo wczesnej jeszcze godziny, na rynku pełno było już kupców i handlarzy, zachwalających swoje towary. Kilku podróżnych, którzy powrócili z łowów również rozłożyło swój kram z ekwipunkiem, który zgromadzili. Niektóre zbroje czy tarcze, były naprawdę wspaniałe i lśniły się w słońcu, odbijając jego promienie we wszystkich kierunkach. Również oręż był najwyżej klasy. Jeden z wojowników prezentował swój miecz, jednym ruchem ręki przecinając nim pień drzewka, obok którego odbywał się pokaz. Inny podróżny zachwalał swoją tarczę, opowiadając od jakich strasznych niebezpieczeństw uratowała mu życie. I widać było, że prawdę mówił, gdyż na ów tarczy rys było tyle, co linii na dłoni starego mędrca, a na jej brzegach dało się jeszcze zauważyć zakrzepłą, brunatną krew. Inny to kupiec, ku uciesze zgromadzonej gawiedzi, pokazywał lśniący, srebrny amulet z małym turkusowym oczkiem, które wydawało się nęcąco spoglądać na wszystkich zaciekawionych. Naprawdę długo mógłbym wymieniać dobra wszelakie, od których uginały się wszystkie te stoiska. Nim się obejrzałem, sporo czasu minęło na tym podziwianiu a słońce wzeszło już wysoko na niebo. Ludzi wciąż przybywało, a ja ze smutkiem w oczach patrzyłem na prezentowany ekwipunek. Spojrzałem do sakiewki, lecz szybko ją zamknąłem, gdyż była tak pusta, iż bałem się, że echo zaraz rozsadzi mi głowę... Lecz, jako iż była to zupełnie zwykła sakiewka, nieprzesiąknięta magią nawet w najmniejszym stopniu - czekanie, aż sama napełni się złotem było daremne. Tak więc postanowiłem ubić kilka gryzoni panoszących się w podmiejskich kanałach, wciąż mając przed oczami wszystkie te cudowne miecze i topory. Chwyciłem więc moją małą drewnianą maczugę, drugą ręką otwierając właz do podziemi. Pierwsze co poczułem po zejściu z drabiny, to nie - jak mogłoby się wydawać - strach, lecz okropny zapach unoszący się w powietrzu. Gęste ciemności rozdzierał od czasu, do czasu pisk wszędobylskich szczurów, który dał się słyszeć dosłownie z każdej strony. Zapaliłem pochodnię, jeszcze mocniej ściskając w ręku maczugę i ostrożnym krokiem ruszyłem w głąb lochu. Na jakiś czas zapadła cisza, którą mącił jedynie odgłos trzeszczących pod moimi stopami kamieni. Lecz po chwili dało się słyszeć zbliżający się do mnie pisk jakiegoś wygłodniałego gryzonia. Wychyliłem się ostrożnie zza ściany i dostrzegłem siedzącego na końcu tuneliku szczura, który wydawał się pić kapiącą ze stropu wodę. Za daleko byłem, ażeby dokładnie ocenić, lecz nie to było teraz najważniejsze. Podbiegłem do niego po cichu i zacząłem okładać maczugą, ile sił w rękach. Chwilę trwała nasza walka, lecz szczur w końcu padł trupem na ziemię, co bynajmniej nie wydało się dziwne, bo po takiej ilości ciosów, które mu zadałem, sam nie byłbym w najlepszym stanie. Jakby mało było mi przykrego zapachu, to na dodatek ten parszywy gryzoń dotkliwie mnie pogryzł ! Lecz pięć złotych monet, które z niego wypadły, pozwoliły mi na jakiś czas zapomnieć o ranach. Tak mijała godzina za godziną, a kolejne szczury padały pod ciosami mojej maczugi. Sporo sił straciłem na tych walkach, ale mimo tego wcale nie byłem stratny. Po jakimś czasie zauważyłem, że posługiwanie się moją bronią przychodzi mi jakby łatwiej. Moje ciosy stały się nieco silniejsze, choć do barbarzyńcy wciąż jeszcze mi sporo brakowało... Ponadto, udało mi się odnaleźć skrzynie z nowym, lepszym orężem, które znacznie lepiej radziło sobie z garbowaniem szczurzych skór. A i sakiewka nie była już taka pusta. Niewiele myśląc, spakowałem zgromadzoną podczas "polowania" żywność oraz złoto i wolnym krokiem zacząłem wracać ku wiosce, ubijając jeszcze po drodze kilka szczurów. Po wyjściu z lochów i otrzepaniu się z kurzu, okazało się, że na polowaniu spędziłem znacznie więcej czasu, niż mogłoby się wydawać. Niebo nie było już błękitne i bezchmurne, a zachodzące teraz słońce rozlało się nad pobliskim wzgórzem, otulając całą okolicę w ciepłych barwach czerwieni, która bladą łuną ogarnęła widnokrąg. Miało się ku zmierzchowi. Ku mojemu rozczarowaniu większość handlarzy spakowała już swój dobytek i zniknęła z placu, a jedynie nieliczni podróżni, którzy przed chwilą wrócili z polowania, mieli jeszcze coś do zaoferowania. Po odzyskaniu sił i uleczeniu kilku wynikłych z walki ze szczurami ran, zabrałem się za przechadzkę po rynku z nadzieją, że uda mi się znaleźć jakiś ciekawy ekwipunek po przystępnej cenie...
***
Po krótkiej przechadzce, przeliczyłem jeszcze raz złoto i wyciągnąłem z torby małą karteczkę, na której zapisałem ceny poszczególnych towarów u danego sprzedawcy (tak - wiem, może się wam to wydać dziwne, ale pamięć mam niezwykle słabą i odkąd zapomniałem własnego nazwiska w Rookgaardzkim Biurze Spisów i Opodatkowania wszystko zapisuję na karteczkach...). Moją uwagę zwróciły 2 stoiska. Jedno z nich należało do Glaviusa Hemadesa, który oferował bardzo ciekawe miecze po dość niskiej cenie, dodatkowo zachęcając do zakupu obietnicami darmowego kosza jagód, do każdego zakupionego miecza. Drugim stoiskiem, nad którego asortymentem się zastanawiałem, był należący do Arelie Khell mały sklepik (który oczywiście nie był tam na stałe) z ekwipunkiem wszelakim. Co z tego całego stoiska zasługiwało na szczególną uwagę ? Cóż... poza pięknymi oczami Arelie, wzrok przykuwało również kilka świetnych hełmów, oraz tarcz. Może i nie były one szczytem płatnerstwa, lecz na mnie prezentowały się znakomicie. Cowięcej ich cena nie była zbyt wygórowana - w sam raz na moja sakiewkę. Po krótkim namyśle, zrezygnowałem z zakupu miecza u Glaviusa i nabyłem Skórzaną Zbroję, oraz Drewnianą Tarczę u Arelie. Serce mówiło mi: "Z takim ekwipunkiem, możesz walczyć ze Smokami !", a rozum zastanawiał się, do której jaskini ze szczurami pójść teraz... Lecz jak wspominałem, było już późno, a ja zmęczony po minionych bitwach z piszczącym ścierwem myślałem już tylko o znalezienu wygodnego skrawka trawy, w którym mógłbym zasnąć i zregenerować siły przed nadchodzącym dniem, który zapowiadał się na bardzo pracowity. Ostatni podróżni, spakowali swój asortyment, a mieszkańcy powoli zaczęli gasić światła w chatach. Niestety... moje ulubione miejsce na 'nocleg' było rozkopane na wszystkie strony. Jakiś narwany poszukiwacz skarbów upierał się, że w tym właśnie miejscu jest zakopana skrzynia pełna drogocennych amuletów. Wymachując mi przed oczami pogiętą mapą z ogromnym czerwonym krzyżykiem, wyciagnął kilof oraz łopatę i wykosił dosłownie wszsytko. Próbowałem mu wytłumaczyć, że pod spodem jest jaskinia i jeśli tylko chce, może to sprawdzić. Ale ten argument wydał mu się żałośnie mało przekonywujący... Po 3 godzinach kopania okazało się, że trzymał mapę do góry nogami. A ja miałem ochotę wsadzić mu ten kilof w du...żą brązową torbę, którą miał ze sobą i wysłać do więzienia Kazordoon za głupotę, która emanowała od niego na kilometr. Niestety... głupota nie jest karalna, ale może to i dobrze... wiecie jakich rozmiarów musiałyby być więzienia...? Ehh... niemiłe to wspomnienie. Na szczęście udało mi się znaleźć w miarę wygodne miejsce pod starym dębem. Długo patrzyłem jeszcze w niebo, nim zasnąłem. Kołyszący się między gwiazdami księżyc przypominał róg Minotaura, a lekki wiatr przesuwał chmury od wzgórza do wzgórza. Panowała absolutna cisza. Gwiazdy spadały jedna, za drugą, jakgdyby któryś z Bogów upuścił dzban ze złotą wodą, która kropelka, po kropelce rozlewała się na ziemię, rozdzierając niebo jasną żółtą poświatą. Nie był to bynajmniej dla mnie nadzwyczajny widok, bo takich spadających gwiazd widziałem już dziesiatki, jeśli nie setki, za każdym razem myśląc to samo życzenie. I do dziś to życzenie się nie spełniło, lecz może jeszcze nie czas na nie ? Kołyszące się nade mną liście dębu tworzyły melodię, przy której nie sposób było nie zasnąć...
***
Głuchy świt. Wszechobecna cisza postawiła mnie na nogi szybciej, niż udałoby się to armii rozwścieczonych Trolli. Zwykle nie zwracam, uwagi na takie drobiazgi, ale tym razem zaniepokoił mnie brak całej tej gamy dźwięków, która co dzień wypełniała moją głowę o poranku. Po kilku sekundach ciężkiej walki z opierającymi się powiekami, przetarłem oczy, po czym zabrałem swoją torbę i ruszyłem ku oddalonej o kilkadziesiąt metrów wiosce. W powietrzu dało wyczuć się niepokój, jakieś wewnętrzne napięcie wstąpiło we mnie po przekroczeniu głównej bramy. Im dalej szedłem, tym cisza stawała się co raz głośniejsza, wręcz irytująca - nie do zniesienia był dla mnie zupełny brak jakichkolwiek dźwięków, poza tymi, wydawanymi przez moje buty, kroczące po kamiennej ścieżce. W chwilę potem, kilka krótkich słów, wyraźnie oddzielonych kilkusekundową przerwą, dotarło do moich uszu. Nie zastanawiając się wiele, ruszyłem w kierunku, z którego wydawały się dochodzić. Przywiedziony dźwiękiem męskiego głosu, dotarłem do przyległego do świątyni, cmentarza, na którym w skupieniu stało około 60 osób, uważnie przysłuchujących się wypowiadanej przez kapłana modlitwie.
- "A zło, które krzywdę ową mu wyrządziło, srogo będzie ukarane, by dusza jego, oraz wszystkich tych, z którymi swoją duszę dzielił, spokoju mogły zaznać wiecznego w pałacu jaśnie panującego Durina" - rzekł kapłan, pochylony z księgą nad grobem, który wydawał się być bardzo świeży, jakby usypany przed kilkoma godzinami. Wszyscy stojący obok ludzie zaczęli powoli rozchodzić się, szepcząc coś między sobą. "Cóż się mogło stać ?" - pomyślałem, lecz nie chciałem na głos wypytywać się przechodzących obok mnie ludzi o powód całego tego zajścia, to też poczekałem aż wszyscy odeszli, po czym udałem się do świątyni, z nadzieją, że tam uda mi się dowiedzieć jakichkolwiek szczegółów.
- Mnichu, jakiż to los spotkał tego, który to powodem był niedawno zakończonej mszy ? Jak na imię miał ten nieszczęśnik ?
- Xeth Weldar, nasz kowal, który przez lat ponad 15, niestrudzenie kuł metal dla wszystkich mieszkańców miasta, czy to oręż dla Straży Miejskiej, czy to podkowy dla zwykłych rolników, zginął dzisiejszej nocy, powalony ciosem w głowę. Nieznany jest oprawca, ani powód tej zbrodni, ale pewnym jest, że winny nie pozostanie bez kary i nawet jeśli tutaj uda mu się umknąć przed sprawiedliwością, to przed Stwórcą swoim odpowie za czyn tak haniebny, jak zabóstwo poczciwego kowala.
- Smutna to nowina, Mnichu, lecz czy żadne domysły nie zaprzątają Twojej głowy ? Xeth był silny jak 3 chłopów razem wziętych, nie mógł się poddać bez walki. Wystarczył jeden jego cios mieczem, by dorosły niedźwiedź padł trupem na ziemię; jak silny zatem musiał być oprawca i jak przebiegły, aby udało mu się podstępnie pozbawić życia kowala ?
- Za wcześnie jeszcze synu, by snuć domysły na ten temat. Xeth zginął od silnego ciosu jakimś tępym narzędziem, gdyż skóra na jego głowie nie była rozcięta. Być może był to jakiś drewniany obuch, czy też zwykła pałka -jestem kapłanem, mnichem leczącym ludzi, nie znawcą broni, to też trudno mi wyłuskać więcej szczegółów, przykro mi. Jeśli chcesz, możesz porozmawiać z Afiriosem, który to dziś rano znalazł martwego Xetha, być może on wie czegoś, o czym ja nie jestem Ci w stanie powiedzieć, Arelu.
- Tak też zrobię, żegnaj.
Za prawdę, dziwne to zdarzenie. Widziałem już Xetha, walczącego przeciw Trollom, więc tym większe moje zdziwienie, po usłyszeniu całej tej historii. Postanowiłem, że porozmawiam z Afirlosem, lecz najpierw musiałem coś zjeść, gdyż mój żołądek głośno się tego domagał. Po małym posiłku, ruszyłem w drogę do Afirlosa. Na pewno pomyśleliście, dlaczego tak interesuje mnie ta sprawa... otóż kilka miesięcy wcześniej, w podobny sposób zabity został rybak, którego ciało znaleziono zaplątane we własne sieci i idę o kufel Venoriańskiego Piwa, że ta sama osoba stoi za tymi zbrodniami. Po kilkunastu minutach drogi, dotarłem do chaty Afirilosa. Siedział on na szerokim pniu, z lekko pochyloną głową, wpatrując się w pobliskie lasy.
- Witaj, Afirolosie. Straszna rzecz spotkała wczorajszej nocy naszego kowala, ciekaw jestem kto za tym stoi... Mnich powiedział, że to właśnie Ty znalazłeś jego ciało - możesz mi coś powiedzieć o miejscu, w którym go znalazłeś ?
- Rację masz Arelu, smutny dzień dziś w naszej wiosce, lecz czy nie uważasz, że lepiej zostawić tą sprawę Miejskiej Straży ? Pamiętasz chyba, dokąd zawiódł Cię Twój wścibski nos, gdy kilka miesięcy temu zacząłeś kręcić się wokół sprawy z zabitym rybakiem ?
- Fakt, faktem - ciekawość często bierze u mnie górę, nad rozsądkiem, ale niczego złego chyba tym nie robię. Cóż złego, w kilku pytaniach, na które odpowiedź chciałbym dostać ?
- Rzeczywiście, żadnej krzywdy tym nikomu nie wyrządzasz, lecz pamiętaj - nie licz na moją pomoc, gdy znów Straż Miejska nałoży na Ciebie karę kilkudniowego więzienia... Tak więc, przejdźmy do rzeczy... Kilka dni temu, poprosiłem Xetha o 20 podków dla moich koni, z góry płacąc 120 złotych monet. Xeth obiecał, że za 4 dni, wszystkie podkowy będą gotowe i śmiało mogę po nie przyjść z samego rana. Tak też uczyniłem - wstałem słysząc, że zaczyna świtać, ubrałem się, po czym ruszyłem w stronę jego kuźni. Drzwi były uchylone, z wewnątrz dało się wyczuć dziwny zapach. Powoli wkroczyłem do środka, lecz Xetha nie było nigdzie widać. Zdziwiony jego nieobecnością, postanowiłem wyjść i wrócić za kilka godzin, lecz wtedy kątem oka dostrzegłem jego ciało, ułożone przy ścianie, obok szafy z narzędziami. Ogromny strach wstąpił we mnie - czym prędzej podbiegłem do niego, lecz już nie żył. Widać było, że narzędzia były już ułożone na stole, a on za pewne przygotowywał się do pracy. Wielce to smutne, widzieć kogoś, kto zupełnie nie spodziewał się śmierci, Arelu.
- Cóż, przykro mi, że musiałeś doświadczać tego widoku - to już chyba wszystko, o co chciałem zapytać...
- Tak więc co zamierzasz teraz uczynić ?
- Nie wiem, na prawdę nie wiem co mam robić. Myślę, że najpierw wrócę do miasta i załatwię kilka spraw, a potem zastanowi się nad całym tym zajściem. Jeszcze raz dziękuje i żegnam.
***
Godziny mijały jedna za drugą, a ja wciąż siedziałem pod sklepem Obiego, zastanawiając się czym mógłbym sobie zapełnić czas. Z trudem zbierałem myśli, gdyż ławka na której siedziałem była bardzo niewygodna, w przeciwieństwie do tej, spod sklepu Normy, na której zwykłem siadać. Spytacie więc, czemu nie siedzę tam. Cóż, odkąd jestem dłużny Normie 40 sztuk złota za całą beczkę wina, o którą uszczupliłem jej zapasy, wolę nie pokazywać się w okolicach jej tawerny... lecz wkrótce z pewnością spłacę swój dług - nie chcę, aby uważano mnie za złodzieja. Nie mogąc dłużej siedzieć bezczynnie, chwyciłem za miecz i ruszyłem przed siebię. Bez żadnego konkretnego celu, kroczyłem powoli ścieżką, przyglądając się chmurom mknącym po niebie. Lekki wiatr trącał liście drzew, powietrze było ciepłe i czyste, a słońce delikatnie ogrzewało moje policzki. Idąc zamyślony, nie zwróciłem uwagi, że drogowskaz, który stał tu od niepamiętnych czasów, został złamany i rzucony kilka metrów dalej, to też zboczyłem z głównej drogi, krocząc podmokłą ścieżką co raz głębiej w stronę lasu. Brakowało mi niegdysiejszego śpiewu tutejszych dzikich ptaków, które nie pokazują się już w tych okolicach, odkąd zaczęli się nimi interesować myśliwi. Zostało już tylko kilka kraczących wron... " Że też nimi nikt się nie "zainteresował"" - pomyślałem, zirytowany monotonią ich krakania, które doprowadziłoby z pewnością do szału nawet szkielet Boza, mojego leżącego od kilku lat w grobie, przyjaciela. Sielankowy nastrój, przerwał nagle trzepot skrzydeł, wzbijających się w powietrze wron. Wróciłem myślami na ziemię, rozejrzałem się wokół, lecz niczego konkretnego nie zauważyłem. Wiatr nagle się wzmógł, co raz więcej chmur zaczęło płynąć po niebie, kładąc na okolicę ogromny chłodny cień. Ogromna ściana lasu, do którego powoli się zbliżałem, wydawała się spoglądać na mnie swoją czarną głębią, a majestatyczne korony drzew zaczęły się kołysać, jakby cała ta "ściana" miała zaraz na mnie runąć. Szelest pobliskich zarośli przyprawiał o dreszcze - zacząłem się nerwowo oglądać w każdą ze stron - czułem, że coś patrzy na mnie. Spojrzałem za siebię, lecz niczego tam nie było. Odwracając się znów w stronę lasu, mój wzrok spotkał się z parą błyszczących ślepi. Znieruchomiałem. Moje nogi zastygły, jak gdyby przykute do ziemi, a ręce zaczęły się trzęść, uniemożliwiając dobycie broni. Jasnozielone źrenice, pełne dzikiego szaleństwa przeszywały mnie na skroś, niczym wiatr w przeczłęczy Kazordoon. Ile lat stąpałem po tych ziemiach, tak nigdy nie widziałem TAK ogromnego wilka. Jego srebrna sierść iskrzyła się w niknących powoli za chmurami, promieniach słońca, a łapy wciśnięte w ziemię były naprawdę nieprzeciętnej wielkości. Chwilę trwało, jak patrzyliśmy na siebię, oddaleni o około 30 metrów. Widać było, jak w jego oczach narasta złość. Wiatr, który z każdą chwilą się wzmagał, złamał suchy konar pobliskiego drzewa, zwracając tym moją uwagę. Wtedy wilk z furią, jakiej nigdy nie było mi dane ujrzeć, ruszył w moją stronę, pokazując wszystkie swoje kły. W ciągu ułamka sekundy, zastanowiłem się czy zacząć uciekać, czy też chwycić za miecz, lecz ogromna szybkość drapieżnika dała mi do zrozumienia, że wszelka próba ucieczki jest jednak daremna. Z całych sił zacisnąłem rękę na rękojeści i uniosłem miecz ponad lewe ramię, mocno zapierając się nogami. Gdy bestia wydała się być w zasięgu mojego miecza, wykonałem z największą możliwą dla mnie siłą, zamach, rozdzierając powietrze świstem ostrza. Obawy były słuszne - wilk przejrzał mój ruch, odskakując w ostatniej chwili w bok, co bynajmniej wcale go nie powstrzymało. Nim się obejrzałem, skoczył do mojej piersi, lecz na szczęście udało mi się w pore unieść tarczę. Niestety, nie miałem wystarczająco czasu, by pewniej zaprzeć się nogami, to też atak ten powalił mnie na ziemię, co sprawiło, że tarcza wyleciała mi z ręki. Bestia znów skoczyła, otwierając szczęki i gdyby nie to, że udało mi się wykonać unik, zapewne rozszarpałaby moje gardło. Spodziewając się kolejnego ataku, podniosłem się nieco i z półklęczącej pozycji machnąłem mieczem na oślep. Niestety, pośpieszyłem się, a wilk wyczekawszy odpowiedniego momentu, chwycił swoimi kłami moją nogę, z wściekłością zaciskając szczęki. Ból, którego było mi wtedy dane doznać, nie mógł równać się z żadnym wcześniej mi zadanym. Straszliwy krzyk wydobył się z mojego gardła, lecz mimo tego wciąż trzymałem w ręku swój miecz. Starając wykrzesać się jeszcze troche sił, przeszyłem na wylot kark wilka, który wydał z siebie krótki jęk. Uścisk jego szczęk zelżał, oddech w krótkiej chwili ustał, a bestia padła martwa na ziemię. Krótka była moja radość, gdy zobaczyłem trzy, podobne temu, wilki, stojące na pobliskiej skale. Nie miałem siły uciekać. Rana w mojej nodze nie pozwoliłaby mi na to, nawet gdybym chciał. Wypuściłem miecz z ręki, po czym oparłem głowę o ziemię, unosząc wzrok w niebo. Czekałem aż wilki dokończą to, co nie udało się ich pobratymcowi. Nie myliłem się - trzy drapieżniki wolnym krokiem zbliżały się do mnie, z każdym metrem co raz bardziej warcząc i odsłaniając kły. Wtem głośny grzmot rozdarł niebo, wiatr wzmógł się świszcząc między drzewami i łamiąc suche gałęzie. Ulewny deszcz w ciągu sekundy spadł na moją wpatrującą się w niebo twarz. Piorun za piorunem spadały z każdej strony, jakby próbując trafić coś, co ciągle im umykało. Wilki zatrzymały się, rzucając na mnie ostatnie spojrzenie, a ich ślepia wydawały się mówić "To jeszcze nie koniec". Błyskawice rozświetlały niebo, na ułamki sekund napełniając ciemnoszare chmury światłem. Strugi deszczu lały się na ziemię, co chwile zmieniając kierunek, niesione gwałtownymi porywami szaleńczego wiatru. Spojrzałem na moją nogę - wyglądała naprawdę okropnie. Mimo wszystko zebrałem w sobie wystarczająco dużo sił, by opierając się na mieczu, wstać i wolnym krokiem ruszyć w stronę oddalonej o kilkaset metrów skały. Moje ubranie ciężkie było od wody, którą nasiąkło, a miecz co jakiś czas grzązł w gęstym błocie. Ciągnąc za sobą cieńką, jasnoczerwoną strugę, wlekłem powoli nogami, ku zbliżającemu się punktowi - wiedziałem, że mieszka tam Hyacinth, stary pustelnik, który będzie wiedział jak się mną zająć, lecz obawiałem się, że nie będzie dane mi dojść do jego pustelni. Sporo krwi ucielło z mojej otwartej rany. Czułem, jak moje oczy z co raz większym trudem dostrzegały skałę, obraz rozmywał się przede mną. Z każdym metrem, moje kroki stawały się co raz wolniejsze i bardziej ociężałe. Ostatkiem sił, dotarłem do podnóża skały, po czym padłem na ziemię. Przełknąłem ślinę i krzyknąłem tak głośno, jak tylko pozwoliły mi moje płuca. Prawdę powiedziawszy nie nazwałbym tego nawet krzykiem, tylko niesprecyzowanym bełkotem, jaki wydobył się z mojego gardła. Kątem oka dostrzegając postać starego człowieka, zamknąłem powieki...
Cytuj:
Nie zasługi czynią bohatera sławnym, nie śmierć rozsławia jego imię i nie rany jakie odniósł świadczą o jego dokonaniach, lecz prawda i męstwo, z jakim wypełnia los swój i innych, których drogi krzyżują się z jego wzajemnie, do wspólnego prowadząc celu. Nieszczęśliwa kraina, która potrzebuje bohatera, lecz dumny winien być bohater, którego potrzebuje kraina. Lecz skąd wiedzieć ma człowiek, czy jest bohaterem, czy też od niego chcą krainę uwolnić, gdy sumienie jego rozdarte jest niepewnością i strachem ? Prosta odpowiedź jest na to pytanie, lecz ludzie nie szukają wartości w słowach, acz w broni, pociągając za sobą ofiary własnej chciwości. Gdyby nie to, świat nie potrzebowałby bohaterów, lecz czym wtedy zapełniłbym karty tej księgi ?
Axemnonimus - Księga Popiołów. Rozdział Szósty.
|
***
Nie wiem jak długo byłem nieprzytomny, lecz gdy otworzyłem oczy, z okna pustelni dało się już widzieć kilka gwiazd, których blask z trudem przedzierał sie przez wciąż obecne na niebie, chmury. Pobudzająca woń ziół unosiła się w pomieszczeniu, uderzając moje nozdrza. Przy oknie stał Hyacinth, wpatrując się w niespokojne niebo. Jego ciężki oddech dało się słyszeć nawet mimo panującej na zewnątrz burzy, która co kilka sekund wydawała potężny ryk. Spojrzałem na swoją nogę - opatrzona była delikatnym materiałem i prawdopodobnie zalana jakimiś ziołami, gdyż materiał ten był jeszcze dość wilgotny.
- Nie zdajesz sobie sprawy Hyacyncie, jak wdzięczny Ci jestem za uratowanie mi życia !
- Cieszy mnie uśmiech na Twoich ustach synu, lecz wdzięczny powinieneś być nie mi, lecz magii, której ja jestem tylko narzędziem. Twoja rana zapewne nie będzie Ci się dawała mocno we znaki, lecz to nie znaczy, że jesteś już gotów do ruszenia w drogę. Zważywszy na warunki, jakie panują na zewnątrz...
- Prawda pustelniku, pogoda z pewnością nie zachęca do podróży. Niemniej jednak, nie mam zamiaru spędzić w tym łóżku wieczności.
Mówiąc to, przeciągnąłem się i wstałem z łóżka na równe nogi. Zbliżyłem się do okna, przy którym stał Hyacinth i wyjrzałem na zewnątrz. Burza nie osłabła ani odrobinę, czasami wydawało się, że wręcz szaleje jeszcze bardziej niż przedtem. Ogromne krople deszczu rozbijały się o drewniany dach pustelni, który w kilku miejscach przeciekał, a rozpędzony wiatr wył i ryczał, niczym dzika bestia, rozcinając swoimi szponami powietrze. Pogodne oczy Hyacintha, nagle przepełniły się trwogą. Pochylił się nad oknem, wypatrując czegoś w oddali.
- Spójrz, synu, spójrz w tamtą stronę ! Przyjrzyj się uważnie !
Skierowałem swój wzrok we wskazane przez Hyacintha miejsce, wypatrując czegokolwiek, co mogło wzbudzić w nim taki niepokój. Silny deszcz utrudniał widoczność, lecz znad lasu, który przeszedłem w drodze do pustelni unosiły się gęste kłęby dymu. Wystraszeni, spojrzeliśmy na siebie, wiedząc już, że coś dzieje się w wiosce.
- Czułem to. Czułem, że to się wkrótce stanie... Biegnij ! Nie zatrzymuj się w drodze ani na chwilę, a ja wkrótce dołączę do Ciebie ! Nie zwlekaj synu, błagam ! Nie zwklekaj !
Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, chwyciłem za oparty o ścianę miecz, po czym wybiegłem z pustelni ile sił w nogach. Ostre krople deszczu rozbijały się na mojej twarzy, utrudniając widoczność. W pewnych momentach, biegłem wręcz na oślep. Porywisty wiatr, dmuchał to w jedną, to w drugą stronę, niejednokrotnie zmuszając mnie to przymknięcia oczu. Wybiegłem z lasu, wciąż pędząc w stronę miasta. Mokre ubranie znacznie mnie spowalniało, utrudniając bieg. Co gorsza, z bardzo grzązkiej ziemi wystawało pełno korzeni, więc musiałem patrzeć się pod nogi. Wioska była kilkaset metrów przede mną. Z każdym krokiem dało się co raz bardziej słyszeć wrzask ludzi - szczególnie kobiet. Dachy domów płonęły, kłęby dymu rozwiewane przez szalejący wiatr unosiły się nad wioską. Byłem wycieńczony, lecz nie mogłem się zatrzymać. Nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa, zważywszy, że rana, którą uleczył Hyacinth, nie zasklepiła się do końca. Szczęk mieczy był co raz donośniejszy. Przy głównej bramie miasta leżeli martwi strażnicy. Brunatna krew spływała kamienną posadzką, tworząc wraz z padającą wodą ogromne kałuże. Rzeź - tak jednym słowem można było opisać sytuację, którą zastałem w wiosce. Dziesiątki rozwścieczonych Orków zaatakowały miasto, siejąc spustoszenie wśród ludzi. Martwi chłopi i strażnicy słali się pod nogami uciekających ludzi. Każdy zdolny do walki mężczyzna dzierżył broń, starając się odeprzeć atak Orków. Niewielka grupa garnizonu Straży Miejskiej starała się utrzymać grupę Orków jak najdalej od centrum miasta, tak by inni, niezdolni do walki mieli czas uciec. Łucznicy zasypywali strzałami zielone bestie, lecz silne zbroje, w które wyposażone były wszystkie Orki, skutecznie chroniły je przed atakami z dystansu.
- CHWYTAĆ ZA BROŃ ! TRZYMAĆ SZYK ! POD PALISADĘ ! Nie dajcie się roznieść ! - krzyczał dowódca Straży Miejskiej, Draviel.
Widać było, że sytuacja go przerosła. Orków wciąż przybywało, a broniący miasta z każdą chwilą słabli. Ogromna grupa Orków rozniosła część drewnianego ogrodzenia i wkroczyła do wioski od zachodu, otaczając walczących strażników. Jedna z bestii uniosła wysoko nad siebie potężną halabardę i jednym machnięciem pozbawiła tułowia 4 walczących. Ich bezwładne korpusy osunęły się powoli na ziemię. Trzech pozostałych przy życiu strażników z tej grupy, zasłoniło się swoimi tarczami, a Ork znów wziął potężny zamach. Strażnicy, czekając na cios zaparli nogi o ziemię, lecz halabarda nie dotknęła ich tarcz. Ogromny, srebrny miecz o poszarpanych krawędziach ostrza przeszył odsłoniętą pierś Orka, pozbawiając go życia w ciągu jednej chwili. W oczy wszystkich walczących wstąpiła radość i nadzieja, gdyż na pole walki wkroczył Dallehim oraz Zebrus - dwaj najwięksi wojownicy miasta Rookgaard, wysłannicy Doborowej Królewskiej Straży. Okrzyk Zebrusa poderwał wszystkich walczących, kolejne Orki padały jeden po drugim, lecz w pewnej chwili nastała dziwna cisza. Ziemia zaczęła drżeć, a od strony lasu dało się słyszeć kroki jakiegoś ogromnego stworzenia. Wszyscy skierowali wzrok na wschodnią bramę miasta, gdy nagle jednym ciosem, bestia roztrzaskała wejście wraz z przyległym do niej ogrodzeniem na drzazgi, rycząc przy tym głośniej, od walących wokół grzmotów panującej burzy. To był Minotaur, wielki jak trzy Orki, o jasnobrązowej skórze, przepasany czerwoną zbroją. Walka rozgorzała na nowo, miecze Orków i mieszkańców miasta znów się starły. Minotaur wydając z siebie donośny ryk, zmiażdżył próbującego zranić go Zebrusa. W tym momencie mój oddech zamarzł - jeden z najpotężniejszych wojowników tej ziemi, padł od jednego ciosu Minotaura. Lecz jeszcze bardziej przerażające było w tym momencie spojrzenie Dallehima, którego pełen Furii wzrok utkwił w oczach Minotaura. W jednej chwili uniósł miecz, który zapłoną dzikim płomieniem, wydając z siebie okrzyk tak przeraźliwy, że walczące Orki zamarły na chwilę nieruchomo, a szalejąca wokół burza wydała się ucichnąć, obawiając się gniewu Dallehima. Języki ognia szalały wokół ostrza, a Dallehim wciąż trzymając uniesiony nad sobą miecz, zerwał się w stronę stojącego kilkanaście metrów dalej Minotaura. Nie zastanawiając się dłużej, chwyciłem za swoją broń i ruszyłem przeciw nacierającym wciąż Orkom. Krótka była nasza przewaga, albowiem wrogów wciąż przybywało, a sam Dallehim nie mógł dać im rady. Zabłąkany piorun trafił jedną z drewnianych wież, która w kilka chwil stanęła w płomieniach. Płonące chaty, zawalały się jedna za drugą i nawet strugi padającego wciąż deszczu nie były w stanie ich ugasić. Co jakiś czas spoglądałem w stronę Dallehima, który zcierał się z Minotaurem, samemu uważając, by nie zostać powalonym przez Orka. Dało się zauważyć, że Dallehim miał co raz większe problemy z odpieraniem ataków bestii, która w pewnej chwili przewróciła go na ziemię. Minotaur słał cios, za ciosem, lecz Dallehim wciąż trzymał tarcze. Nagle dało się słyszeć głośny trzask. Kość ręki, która trzymała tarczę, pękła pod naporem ataków Minotaura. Wydawało się, że Dallehim zaraz podzieli los Zebrusa, lecz jasny snop światła rozświetlił nagle niebo, z rykiem rozdzierając powietrze. W pierwszej chwili pomyślałem, że kolejny piorun uderzył gdzieś w pobliżu, lecz po tym jak odsłoniłem oczy, ujrzałem stojącego na pobliskim wzniesieniu Hyacintha, miotającego z impetem błękitne kule w stronę Miotaura, jedna za drugą. To na chwilę odwróciło uwagę bestii od Dallehima, który wycofał się nieco, chowając się za pobliską studnią. Magia pustelnika była na prawdę potężna, lecz nie wystarczająca do powalenia Minotaura, który starając osłonić się przed zasypującymi go kulami, chwycił leżącą część zniszczonej palisady po czym cisnął nią w stronę starca. W tej chwili moje oczy zalała mgła. Uczucie narastającego chłodu spowiło moje ciało od stóp do głów. Opuściłem głowę. Moją pierś przeszyła włócznia, stojącego za mną Orka. W momencie, w którym chęć do walki we mnie się wzmogła, moje ciało odmówiło rozkazów. Czułem jak życie ucieka przez moją ranę. Odgłosy walki, jak i szalejącej wokół burzy powoli cichły, aż zamieniły się w jednostajny szum. Miecz wypadł z mojej bezwładnej ręki, a ostatnią rzeczą, którą poczułem, były kropla spadającego na moje policzki deszczu. Obraz rozmył się, a moje powieki zamknęły się powoli. Wydawało mi się, że trwa to całą wieczność, lecz wieczność właśnie czekała na mnie, powoli wyciągając duszę z mojego ciała. Upadłem, lecz z radością w uciekającej ze mnie duszy. Zmarłem jak wojownik, na polu bitwy, do ostatniej chwili trzymając miecz w ręku.. Moje po tysiąckroć wypowiadane życzenie, w końcu się ziściło.
Cytuj:
Ostatnia karta księgi nie kończy historii, tak jak ostatni dzień naszego życia nie kończy naszego istnienia. Dusza człowieka zostaje w jego imieniu, które to niesione na ustach innych ludzi będzie pozwalało nam istnieć przez wieki. Człowiek, który żył głęboko nie musi obawiać się śmierci, lecz traktować ją jako nagrodę za włożony w swoje życie trud, bo nic piękniejszego ponad wolność swojej duszy otrzymać nie może. Niech nie lęka się ten, który nie wsławił się niczym za życia, gdyż po śmierci trafi do miejsca, w którym każdy wie o każdym, a równocześnie wszyscy są sławni. Każdy człowiek, który żył zarówno w lęku, jak i odważnie, będzie doceniony, a jego imię niesione będzie w ciszy przez wiatr, albowiem czym innym jest odwaga, jak nie sztuką bycia jedynym, który wie o własnym strachu ?
Axemnonimus - Księga Popiołów. Rozdział Dziewiąty.
|
__________________
You have the strongest armour, because you are the weakest.
Ostatnio edytowany przez - Prodigy - - 17-10-2006 o 21:51.
|