Użytkownik Forum
Data dołączenia: 28 10 2006
Posty: 181
|
Po drugiej stronie piekła
Czas już zakończyć opowieść... Słowa krytyki mile widziane.
Po drugiej stronie piekła
To die would be an awfully big adventure...
VI
I znów siedzę przy stole, czytam kolejny raport, zaznaczając na mapie orientacyjny zasięg sił wroga. Wydaje się, że wieża orków renegatów na zachodzie padła. Cieszyłbym się, gdyby nie świadczyło to o rosnącej sile ludzi. To dobrze, że znów mamy kontakt z Mintwalin. Pokonamy ich szybko, niech już będzie po wszystkim.
Większość minotaurów wysłaliśmy na patrol. Czarownik siedzi w swojej komnacie razem ze Strażnikiem - mieli obmyślać strategię, choć moim zdaniem właśnie razem żłopią mleko. Skandal, powinni byli podzielić się z nami.
Czy usłyszałem jakieś odgłosy? Zastrzygłem uszami, aż zadzwonił kolczyk. Faktycznie, na górze rozległy się stłumione krzyki, trochę kwiknięć, szczęk żelaza. Nagle coś ciężkiego zwaliło się na podłogę dokładnie nade mną, aż kurz posypał się na papiery. Zły znak. Skinąłem na kompanów, wyjęliśmy broń i we trzech zaczailiśmy się przy schodach, nasłuchując. Z góry dobiegły ludzkie głosy.
- Dość dużo dzisiaj było tych minotaurów. To aż podejrzane.
- Myślisz, że grozi nam niebezpieczeństwo?
Fantastycznie! Kolejna wizyta żałosnych ludzików! Co się dzieje z orkami, mieli zatrzymywać właśnie takie wycieczki! Poszli łowić ryby czy co? Chyba, że - ta myśl sparaliżowała mnie na moment - nie dali rady ich powstrzymać...
- Wam - na pewno grozi. Zejdę pierwszy i przyciągnę ich uwagę. Wy liczycie do dziesięciu i wpadacie za mną. Zrozumiano?
- Tak jest.
W tej samej chwili, gdy człowiek postawił stopy na posadzce, wszyscy trzej zadaliśmy cios. Spodziewał się tego widocznie, zwinnie sparował na tarczę, odskoczył w tył, pobiegł w kierunku ogniska. Miał na plecach łuk. Litości, czy on myślał że przyjdzie tu jak na polowanie, a my pozwolimy się wystrzelać jak kaczki? - przemknęło mi przez myśl.
- Jeden bierz go! - zakomenderowałem - Czekamy na resztę.
Człowiek zrozumiał chyba, że jego plan odciągnięcia nas w głąb pomieszczenia nie wypalił. - Nie scho...! - krzyknął, ale dwóch pozostałych ludzi już stało u stóp schodów, a my potężnymi ciosami spychaliśmy ich ku skrzyniom i kolumnie.
Byli niscy, niżsi ode mnie o dobre pół metra. Dlaczego ludzie są tak karłowaci, to niesłychanie utrudnia walkę! Jeden z nich skulił się i przemknął pod moim ostrzem. Dobiegł do stojącej nieopodal beczki, schronił się za nią - zaraz obok stało krzesło, które chwycił i zaczął nim wywijać nad głową. Stracił do reszty rozum, pomyślałem, a może chce je wykorzystać jako pocisk? Faktycznie, rzucił mebel prosto pod nogi minotaura, który z najwyższym trudem blokował przerażająco szybkie cięcia człowieka z łukiem. Tak szybkie, że widziałem tylko pojedyncze błyski stali.
Nie miałem już czasu na przyglądanie się walce. Przeciwnik, który stał przede mną, nagle zdobył się na odwagę i zaatakował, uderzając buławą z szerokiego wymachu. Niezłą ma krzepę, zauważyłem. Zbiłem cios, cofnąłem się o krok i odpowiedziałem silnym uderzeniem, które ześlizgnęło się jednak po tarczy wroga. Ten doskoczył do mnie i znów uderzył. Błyskawicznie sparowałem, ale nie dość dokładnie. Obuch trafił prosto w nieosłonięty hełmem róg. Ból powalił mnie na kolana.
- Kaplar! - zakląłem plugawie. Pchnąłem mieczem na oślep, stłumione stęknięcie podpowiedziało mi, że trafiłem. Krew pociekła jasnym strumieniem z szerokiej szpary w pikowanej zbroi. Jeszcze nie śmiertelnie, pomyślałem, wstając na nogi. Ale już niedługo. Wyszczerzyłem zęby, cofając miecz do ciosu.
Właśnie wtedy poczułem uderzenie w plecy. Strzała przebiła się przez oczka kolczugi. Cholera, pomyślałem. Ale jeszcze żyję, to nic poważnego. Zabiję was po kolei, zabiję was wszystkich! Ignorując budzący się szał, rąbnąłem od dołu mieczem w skulonego przede mną człowieka. Choć zdążył zasłonić się tarczą, siła ciosu rozłożyła go na stole. Dokumenty pofrunęły w powietrze. Poprawię jeszcze raz i koniec. Niespodziewanie druga strzała wbiła się w nogę od stołu, zauważyłem, że grot ocieka jakąś zielonkawą substancją.
Znów zadałem cios, tym razem jednak był tak słaby, że sam nie mogłem w to uwierzyć. Najwyraźniej stało się coś bardzo, bardzo złego. Przeciwnik bez trudu zasłonił się i odskoczył w bok. No dalej, giń, człowieku! - uniosłem miecz, który nagle wydał się tak ciężki, że moje ramię opadło. Wróg zakręcił się obok, coś ciemnego mignęło mi przed oczami i nagle zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Bezwładnie upadłem na ziemię.
Nigdy jeszcze nie czułem się tak słabo. Gdzie są moi żołnierze? O kilka metrów ode mnie leżał jeden z nich, okrutnie rozszlachtowany, w rosnącej kałuży krwi. Na bogów, cóż za broń mogła to uczynić! Drugi jeszcze, słyszałem, opierał się atakowi dwóch ludzi, ale ci przyparli go do ściany i wiedziałem, że jego śmierć jest tylko kwestią czasu. Trzeci człowiek opierał się o kolumnę, dyszał ciężko, spluwał na ziemię. Złamane żebra? Ha, bardzo dobrze...
Rozległ się ryk umierającego minotaura. A zatem ponieśliśmy klęskę. Jeszcze ja pozostałem, ale to już ostatnie chwile. Zatrute strzały, kto by pomyślał? Przecież sami je składowaliśmy na wypadek wojny. Pewnie nawet nie będzie im się chciało mnie dobić. Ja bym się nie fatygował, nieprawdaż?
VII
- Aleśmy im dali popalić! - nie mogłem opanować podniecenia. - Już prawie mnie miał, tym ciosem by mnie rozpłatał, za nic bym nie sparował! Jestem ci na wieki wdzięczny, panie Var Emther! Ta sztuczka z zatrutymi strzałami, to było coś!
- Nie ma sprawy, w końcu płacicie mi za takie usługi. Podziękuj raczej Rynrodowi, gdyby nie jego trik z krzesłem, walka mogłaby trwać dłużej.
- A właśnie, jak się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej - spojrzałem z troską na przyjaciela.
- Będę żył - wychrypiał z wysiłkiem - chyba, że spotkamy ich tu więcej.
- Żadnych innych minotaurów tu nie ma - odpowiedział Var Emther, metodycznie przeszukując wszystkie ciała, beczki i skrzynie, zbierając łup. Z podziwem patrzyłem na niego i na rosnący stos żelastwa, który zamierzał zabrać z powrotem do miasta. Sam nigdy bym tego nie udźwignął.
- No chyba że za tymi drzwiami - dodał po chwili. - Czasem dobiegają zza nich złowrogie okrzyki. Nikt z naszych nigdy się tam nie dostał, zawsze są zamknięte na głucho.
- Nie wydaje mi się - odparłem, ciągnąc za klamkę.
Drzwi otworzyły się szeroko. Var Emther spojrzał na mnie, a z jego wzroku, poza niedowierzaniem, trudno było cokolwiek wyczytać. Wydawał się wstrząśnięty.
- Może po drugiej stronie czeka nas jeszcze wspanialsza, jeszcze bardziej emocjonująca przygoda? - zaryzykowałem.
Powoli ogarniał mnie chłód, światło ogniska z każdym uderzeniem serca traciło jasność. Widziałem jeszcze, jak trzech rozgadanych ludzi przekracza próg drzwi prowadzących do komnat Czarownika. Gdybym mógł, uśmiechnąłbym się do nich po raz ostatni.
I oto nagle ich triumfalne głosy ucichły, a po sekundzie ściany rozświetlił białobłękitny żar i przysiągłbym, że poczułem woń palonego mięsa. Niemal jednocześnie rozległ się donośny krzyk strachu, jęk rozpaczy, ale szczęknęło żelazo i jęk urwał się, jak nożem uciął. Gasnącym wzrokiem zobaczyłem jeszcze, jak jakiś okrągły przedmiot wytoczył się z drzwi. Dalej nie było już nic.
|