<zdmuchuje cieńką warstwe kurzu z tematu> Ahoy, lads! Widzę, że jestem pierwszą osobą, która postuje w tym zacnym temacie od... 2006 roku. Najwyraźniej wena opuściła moich rookgaardiańskich pobratymców, ale liczę, że jeszcze coś skrobną, szkoda byłoby, żeby temat zniknął w czeluściach forum

. A tym czasem z mojej strony coś na orzeźwienie literackiego ducha <khem, khem...>. I nie pytajcie co to ma wspólnego z Rookgaardem, może później coś się z tego rozwinie (o ile postanowię kontynuować), a póki co...
***
Martwa cisza sączyła się z każdego liścia, kapiąc wielkimi kroplami, które porywane przez wiatr wznosiły się wysoko ku niebu, nim zdąrzyły dotknąć ziemi. Uśpiona gęstym powietrzem okolica zdawała się wstrzymywać powietrze, jak gdyby w obawie przed nadchodzącą falą grzmotów i gwizdów, które niosły się nad pobliskim wzgórzem, rozbijając się o rosnące nieopodal brzozy. Purpurowe chmury, których pozłacane ostatnimi promieniami blednącego słońca brzegi, fałdowały się i rozciągały, jak gdyby chcąc oderwać się od obłoku i samemu zatańczyć z wiatrem, z czasem gasły i bledły, przybierając to brunatną, to granatową na przemian barwę. Gęste, ciężkie, przesiąknięte ogromem niesionej wody chmury nieporadnie i ospale wlekły się po niebie, zaganiane to w jedną, to w drugą stronę przez szalejący wiatr, który zdawał się pilnować by żadna z jego niesfornych owieczek nie wymknęła się ze stada, które ograniczone widnokręgiem kreśliło na wzburzonym niebie ciemny kontur nadchodzącej burzy.
Siedział na drewnianej ławce, oparty o frontową ścianę domu, bacznie przyglądając się każdej scenie przedstawienia, by żadna przypadkiem nie umknęła jego uwadze - w końcu żaden z aktorów nie powtórzy dwa razy swojej kwestii. Drzewa, świetnie przygotowane do sztuki, z dumą recytowały wyuczoną wcześniej rolę, gwiżdżąc i hucząc wysoko w koronach, tak, by nawet ostatnie rzędy dębów i ramor słyszały wzniosły monolog. Pobliskie krzewy i zarośla szumiąc nieśmiale, przyglądały się znad skarpy wzburzonej tafli zaciekawionego całym teatrzykiem cieni i powiewów stawu, po którym żeglujące do tej pory spokojnie kwiaty, które spadły z rosnącej nieopodal niredy, gnane były od brzegu do brzegu przez szalejący wiatr, który z uwagi na swoją wścibską naturę wtykał każdy powiew we wszystkie osiągalne dla niego miejsca - od szczytu wznoszącego się nad domem wzgórza, przez rozsiane na łące milomie, na wąskim korycie biegnącej niżej rzeki skończywszy. Kolorowe liście, opadłe z rzucającego przytłaczający cień klonu, biegły po ziemi pędzone gwałtownym podmuchem, wznosząc się i opadając, jak gdyby bawiły się w łapanego z szalejącym wiatrem, tańcząc i podskakując, prowokując do zabawy. Kłębiące się chmury rzucały coraz większy cień, okrywając powoli całą okolicę chłodnym welonem, spod którego żadne drzewo, żadne źdźbło trawy wydostać się nie mogło. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, galopując przez pola i drogi, jakby chciał obwieścić jakąś ważną wiadomość. Fala silnych powiewów z rykiem rozdzierała powietrze, przecinając się o niewzruszoną niczym starą ramorę, stojącą samotnie kilka kroków od chaty. Uwieszony na ganku drewniany dzwoneczek zdawał się krzyczeć: "Ja też! Ja też tu jestem!" wystukując nieregularną melodię, dyktowaną powiewami wiatru, zbyt cichą jednak, by dać się usłyszeć bez uważnego nadstawienia uszu.
Wciąż siedział, zafascynowany cudowną akustyką, która przeszywała powietrze ciężką, dudniącą wiatrem i powolną melodią, by za chwilę przejść w serię nieuporządkowanych akordów, świszczących wysoko ponad ścianą kołyszącego się lasu. Coraz bardziej zniecierpliwiony, wpatrywał się w przesuwające się chmury, odwracając twarz od rozszalałego wiatru, który na dobre rozpanoszył się po okolicy, ani myśląc wynieść się, bądź uspokoić. Kilka przygnanych podmuchem liści zaczepiło się w jego włosach. Stado większych chmur, wymknąwszy się ukradkiem nieuważnemu pasterzowi, zwarło się, i nastroszyło, po czym wziąwszy głęboki wdech do niewidzialnych płuc, cisnęło z impetem błękitną błyskawicą, rozdzierając niebo żarzącą się łuną. Ziemia zadrżała. Chór rozśpiewanych nad stawem krzewów ucichł. Odważny dotąd krajobraz zamarł, blednąc i gasnąc, jak gdyby starając się wołać o pomoc, lecz nie był wstanie wyartykułować najcichszego dźwięku, przyduszony masywną falą ciężkego powietrza. Nim wiatr spostrzegł się, kolejne snopy światła wyleciały spod ciężkiej od wody, czarnej sukni gęstego obłoku. Grzmot za grzmotem uderzały ponad lasem, przygniatając wszystkie inne dźwięki do ziemi. Chmury nadąwszy antracytowe policzki spoglądały dumnie na wystraszoną florę, obnosząc się ponad lasem z powagą i majestatem.
Wziął głęboki wdech, wypełniając płuca ciepłym powietrzem. Strąciwszy z włosów liście, dostrzegł to, na co tak czekał, czego wypatrywał i nasłuchiwał. Kropelka. Mała kropelka deszczu spadła, rozbijając się o drewnianą poręcz. Za nią kolejna i kolejna. Po nich następna i jeszcze kilka, spadały, łącząc się w smukłe przezroczyste strugi, które niczym sznureczki wiązały opasłe chmury z chłonącą wodę ziemią. Rozlało się na dobre. Ciężkie, przesiąknięte pachnącym powietrzem krople, spadały z impetem na ziemię, to pionowo, niczym woda wylana z wielkiego glinianego dzbanu, innym razem pod ostrym kątem, w zależności od kaprysu wiatru, który niestrudzenie gnał między warkoczami deszczu, z trudem pchając ciężkie chmury.
Strugi wody ciekły mu po policzkach, kapiąc z brody na kamienną posadzkę. Jasnofioletowa, przesiąknięta wodą koszula przylgnęła do ciała, ukazując kontur wiszącego na szyi medalionu. Ani chłodny, przeszywający wiatr, ani zimne krople wody, nie były w stanie zgasić ognia, który w tej chwili płonął w jego oczach, zatopionych w obrazach wewnątrz własnych myśli.
- Ciekawe czy zdążył przed burzą - mruknął, wciąż pozostając w sferze własnych rozmyśleń, zdając się nie zwracać uwagi na własne ciało, chłostane serią ostrych podmuchów wiatru.
Z błękitno-białych pęknięć nieboskłonu raz po raz wylewały się donośne grzmoty, niosąc się dudniącą melodią po drżącej od huku okolicy. Głuchy łomot podkutych wiatrem kopyt galopował ze wschodu na zachód, z północy na południe, ciągnąc za sobą wypełniony chłodną wodą powóz, iskrzący złotymi obręczami kół ponad widnokręgiem. Drzewa kołysały się mimowolnie, jedne wyginając smukłe grzbiety niczym elfie tancerki, inne zaś strzelając spróchniałymi konarami, które łamały się pod naporem gnającego wiatru. Rozmyty zarys koryta, które nie było w stanie dłużej pomieścić wciąż wzbierającej rzeki, zanikał z każdą chwilą, niknąc w toni mętnej wody, której nurt porywał ze sobą coraz większe fragmenty piaszczystego brzegu. Spokojny do tej pory strumień, który łączył się z rzeką od północy, płynąc lekką wstęgą ze szczytu wzgórza, nabrał pędu, niesiony deszczową wodą, zamieniając się w wartki, wzburzony potok, który gnając pienił się uderzając o wystające kamienie, po czym zapadał się gwałtownymi kaskadami, biegnąc po kamienistych schodach w dół urwistego zbocza.
O tej porze roku częste, obfite opady i porywisty wiatr nie były niczym nadzwyczajnym w Kirzen i okolicach, lecz ku własnej uciesze przyznał w myślach, że tak intensywne burze rzadko zdarzało mu się oglądać ostatnimi czasy. Okolica przycichła na kilka minut, lecz po chwili oślepiająco jasny słup światła z rykiem rozdarł powietrze, uderzając gdzieś za trawiastą polaną, kilkadziesiąt metrów od trzęsącego się w posadach domu. Ziemia zadrżała.
Przemoknięty i wychłodzony siedział tak jeszcze przez jakiś czas, patrząc jak niebo się ściemnia, a gęste chmury powoli ustępują, rzucając jeszcze kilka głuchych grzmotów, jak gdyby groźbą rychłego powrotu, na który w sercu liczył.
Drażniący swąd dymu uderzył jego nozdrza, wyrywając go raptownie z błogiego zamyślenia nad przemijającą burzą. Zerwał się na nogi pociągając kilka razy nosem, by upewnić się, że węch go nie myli. Kręcąc w skupieniu głową przez krótką chwilę odszedł na kilka kroków od ławki, by zlokalizować źródło nieprzyjemnego zapachu, kiedy fala ciepłego powietrza dmuchnęła mu w twarz, płynąc przez lekko uchylone drzwi wejściowe. Wyraźna obawa, jaka w przeciągu chwili zaczęła się malować na jego twarzy szybko jednak zniknęła. Zastąpiona przez jeszcze większą. Pędem rzucił się przez skrzypiące drzwi, potykając się jeszcze o próg, po czym kilka kroków dalej chwycił za rozgrzaną klamkę wpadając do niewielkiego pokoju - prywatnej biblioteczki, w której zwykł oddawać się zgłębianiu tak ukochanych ksiąg i leksykonów, starannie ułożonych w rzędach na sięgających pod sufit regałach z ciemnego, zdobionego drewna. Pokój płonął. Mosiężny kandelabr o krzyżowych, ociekających woskiem ramionach, na końcu których wetknięte były resztki bladożółtych świec - dotychczasowego źródła światła w bibliotece - leżał przewrócony na drewnianej podłodze, przykryty częściowo ziemią z rozbitej w drobny mak, glinianej doniczki. Zapewne uderzenie pioruna, który tak donośnie odbił się dudniącym echem po okolicy, strącił z zawieszonej nad kandelabrem małej półki doniczkę, która przewróciła świecznik, stawiając drogocenną kolekcję książek w strzelających niemal zewsząd płomieniach. Jednakże, jako iż obecna sytuacja nie wydawała się być najlepszą na tego typu rozważania, zrozpaczony dramatyzmem widoku płonących regałów chłopak rzucił się z powrotem do wyjścia tak szybko, jak tylko pozwalało mu na to wciąż przesiąknięte wodą ubranie. Impet, z jakim kolejny raz przebiegł przez skrzypiące, ramorowe drzwi zerwał jeden z zardzewiałych zawiasów, lecz nawet nie zwrócił na to uwagi, wciąż przejęty powagą chwili. Kaszląc, wypadł na zewnątrz, kierując swój wzrok prosto na drewniane wiaderko, w którym zbierała się kapiąca z góry woda. Nie sądził, że irytująca dziura w zadaszeniu drewnianego ganku, której pozbyć się planował już od dawna, kiedykolwiek przyniesie jakiś pożytek. Chwycił za ucho, po czym ile sił w nogach wrócił do biblioteki, tym razem nieco ostrożniej otwierając wejściowe drzwi, aby nie uronić zbyt dużo wody z wiaderka. Znalazłszy drugie, zawieszone na drewnianej poręczy wiadro, biegał do rzeki i z powrotem, co chwila wycierając załzawione od kłębów dymu oczy. Taki zabieg powtórzył jeszcze kilka, a może nawet kilkanaście razy, wylewając kolejne wiadra wody na dymiącą się, strawioną przez ogień część pokoju, która tliła się jeszcze przez jakiś czas żarzącymi kawałkami regału, mrugającymi na niego spod sterty zwęglonych książek, których fragmenty unosiły się w powietrzu, nim wszystko całkowicie ucichło.
Ponury był to widok. Srebrzysta wilcza skóra o długim włosiu, która służyła za miękki dywanik, przypominała bardziej zdechłą, wyliniałą panterę, której szczerbaty pysk - a raczej to, co po nim zostało - gapił się ze zdziwieniem w oczodołach na pokój. Zabawny w swej beznadziejności obraz tej sytuacji nie odnajdywał bynajmniej odbicia w zielonych oczach młodzieńca, który błądził bezradnie wzrokiem od ściany do ściany. Po lawendowych, aksamitnych zasłonach został jedynie dymiący falbanek, z którego woda kapała na zwęgloną okładkę jednej z książek, sycząc dotkliwie w uszach chłopca. Rzeźbiony stolik i krzesło spłonęły całkowicie, zostawiając po sobie kupkę czarnego, tlącego się pyłu, a po przewróconym kandelabrze wciąż spływał ciepły jeszcze wosk. Ogień strawił doszczętnie dwa z czterech regałów, nadpalając trzeci i mocno osmalając grzbiety książek na czwartym, stojącym w lewym rogu pokoju.
Oddychał przerywanymi sapnięciami, wciąż krztusząc się wszechobecnym dymem, nie wiedząc czy ubolewać nad stratą ponad połowy kolekcji, czy cieszyć się z reszty, która ocalała. Przeszedł kilka kroków, pochylając się nad leżącą pod oknem książką, na którą rytmicznie kapała woda ze spalonych zasłon, po czym zdmuchnął popiół z okładki, na której widniała część nadpalonego napisu "...
ętach i obrzędach leśn...". Dopiero wytarte oczy znów zaszły łzami, tym razem jednak nie ze względu na szczypiący dym, który unosił się w bibliotece. Czuł, że widok zniszczonego pokoju boli go z każdą chwilą coraz bardziej, a unoszący się w powietrzu swąd zwęglonego papieru drażni jego czułe nozdrza, chciał wyjść. Dotknięty stratą zbioru tak bliskich jego sercu ksiąg, wyszedł z pokoju, sprawdzając jeszcze, czy żadna inna część domu nie stała się strawą dla nienasyconych płomieni, po czym skierował się do wyjścia, kopiąc z całej siły niedomknięte drzwi w nagłym przypływie złości. Odpadł ostatni zawias.